czwartek, 15 września 2016

Drugie opowiadanie Sindbada Żeglarza

Księga 1001 Nocy

Drugie opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży drugiej




Wieść niesie, o królu szczęśliwy, że gdy przyjaciele zebrali się u Sindbada Żeglarza, ów tak im opowiadał: Zaiste, wiodłem żywot rozkoszny, ale pewnego dnia przyszło mi na myśl, aby znów udać się w podróż do nieznanych krajów i ludów. Moja dusza podszeptywała mi, abym zajął się kupiectwem, gdyż w ten sposób, zarabiając na życie, mógłbym oglądać różne kraje i wyspy. Począłem więc przygotowywać się do tego przedsięwzięcia i z majątku swego wydałem niemało na zakup towarów i wszystkich innych rzeczy potrzebnych do drogi. Potem zapakowałem to wszystko i udałem się na wybrzeże. Tam zastałem nowy, okazały statek, ożaglowany piękną tkaniną, mający liczną załogę, zasobny i we wszystko zaopatrzony, więc załadowałem nań swoje rzeczy. Wraz ze mną była na statku spora gromada innych kupców i odpłynęliśmy jeszcze tego samego dnia. Podróż układała się nam pomyślnie i nie ustając płynęliśmy z morza na morze i z wyspy na wyspę, a w każdym miejscu, gdzieśmy kotwicę zarzucali, spotykaliśmy kupców i ludzi możnych, sprzedających i kupujących, i sami też uprawialiśmy handel i wymienialiśmy towary.

Tak było, dopóki los nie rzucił nas na piękną wyspę, gdzie dojrzewały owoce soczyste, gdzie rosło wiele drzew rosochatych i gdzie przepięknie pachniały kwiaty, gdzie była ptaków śpiewających przystań, a w rzekach woda przeźroczysta. Nie było na niej tylko żadnych domostw ani nikogo, kto by rozpalał ogniska. Kapitan zarzucił przy owej wyspie kotwicę, a kupcy i inni podróżni wysiedli na ląd, aby popatrzeć na ptaki i drzewa tam rosnące, by sławić Allacha Jedynego, Wszechmogącego i podziwiać moc Pana Przepotężnego. W tym samym celu i ja za innymi na wyspę zszedłem i usiadłem nad jednym z przejrzystych źródeł pomiędzy drzewami. Miałem ze sobą jadło, więc siedząc tam spożyłem to, co mi dał Allach Najwyższy. Muskał mnie miły wietrzyk, czas przyjemnie płynął i senność zaczęła mnie morzyć. Ległem tedy i we śnie się pogrążyłem, ukołysany pieszczotą łagodnego wietrzyku i upojony słodkimi woniami.

Gdy potem wstałem ze snu, żywej duszy koło siebie nie znalazłem. Statek wraz z innymi podróżnymi odpłynął, a nikt spośród kupców ani wioślarzy nie zatroszczył się o mnie, tak że na owej wyspie mnie pozostawili. Rozglądałem się na prawo i na lewo, ale nikogo poza mną tam już nie było, przeto ogarnął mnie smutek tak ogromny, że trudno sobie wyobrazić większy i o mało mi żółć nie pękła od ogromnego żalu, rozpaczy i wielkiego utrapienia. W dodatku nie miałem przy sobie żadnych rzeczy potrzebnych człowiekowi, nie miałem jedzenia ani picia i stałem tak w osamotnieniu, z duszą udręczoną, i nad życiem swym bolałem mówiąc: „Nie zawsze dzban pozostać może cały! Ocalałem za pierwszym razem, gdyż spotkałem kogoś, kto zabrał mnie z samotnej wyspy do zamieszkanego kraju. Ale teraz daleko, och jakże daleko mi do tego, abym tu spotkał jakiegoś człowieka, który by mnie stąd wywiódł do jakiegoś kraju, gdzie ludzie mieszkają!” I tak płakałem, i wzdychałem nad sobą, i w smutku winiłem się za to, co uczyniłem, i za to, żem nowe podróże i trudy przedsięwziął zamiast w swoim domu wypoczywać i w kraju rodzinnym pozostać. Byłem tam przecież taki szczęśliwy, raczyłem się dobrym jadłem i napitkiem, miałem piękne stroje i nie brakowało mi niczego: ani pieniędzy, ani towarów!

I rozpaczałem nad tym, żem opuścił Bagdad i znów na morze się wypuściłem, niepomny wszystkich trudów, jakich doznałem w mej pierwszej podróży, której mało życiem nie przypłaciłem. I rzekłem: „Zaprawdę, od Allacha pochodzimy i do Niego powrócimy.” Ale szaleństwo już mnie prawie ogarnęło, wstałem więc i krążyłem po wyspie to w prawo, to w lewo się kierując, gdyż nie byłem w stanie wytrzymać na jednym miejscu. Potem wspiąłem się na wysokie drzewo i z wierzchołka patrzyłem na wszystkie strony. Z początku nie widziałem nic prócz nieba i wody, drzew, wysp i piasków, ale potem, gdy lepiej wzrok natężyłem, dostrzegłem w oddali na wyspie jakiś biały kształt ogromnych rozmiarów. Zlazłem z wierzchołka drzewa, zwróciłem się w stronę tego czegoś białego i ruszyłem ku niemu krocząc tak długo, aż do niego dotarłem. Jak się okazało, była to wielka biała kopuła, wysoko ku górze wzniesiona i bardzo wielka w obwodzie. Podszedłem bliżej i okrążyłem tę kopułę, ale nigdzie wchodu do niej nie znalazłem, a nie miałem siły ani zwinności, aby się na nią wdrapać, gdyż powierzchnia jej była niezwykle gładka. Oznaczyłem więc sobie miejsce, w którym stałem, i obszedłem kopułę wokoło po to, by wiedzieć, ile jej obwód wynosi – a było to pięćdziesiąt pełnych kroków. 

Gdy tak dumałem nad sposobem dostania się do wnętrza kopuły, dzień począł się kończyć i słońce pochyliło się ku zachodowi. Potem słońce nagle znikło, niebo pociemniało i światło słoneczne całkiem skryło się przed moimi oczami. Pomyślałem, że to chmura przykryła słońce, i zdumiało mnie to, gdyż była to pora lata. Podniosłem głowę i szukając przyczyny tego zjawiska, dostrzegłem ogromne ptaszysko o potężnym ciele i szeroko rozpostartych skrzydłach, które lecąc w powietrzu przysłoniło słońce, odbierając wyspie jego światło. Moje zdumienie wzrosło jeszcze bardziej i przypomniałem sobie pewne opowiadanie, dawno zasłyszane od podróżników i pielgrzymów, którzy dalekie wyprawy odbyli. Według opowieści tej na odległych wyspach żyje ptak ogromnego wzrostu, zwany Ruch, który swoje małe karmi słoniami. I nabrałem pewności, że kopuła, którą właśnie zobaczyłem, jest jajem Rucha, i podziw mnie ogarnął nad tym, co Allach Najwyższy stworzył. Gdym tak trwał w zdumieniu owym, ptak opuścił się na kopułę, objął ją skrzydłami, i nogi do tyłu wyciągnąwszy, zasnął – niechaj będzie pochwalony Ten, który nigdy nie śpi! Wtedy podniosłem się, zdjąłem z głowy turban, rozłożyłem go i skręciłem na podobieństwo powroza, opasałem się nim i przy jego pomocy uwiązałem się mocnym węzłem do nogi tego ptaka. W duszy mówiłem sobie: „Może on zaniesie mnie do jakiegoś kraju, gdzie są miasta i gdzie ludzie mieszkają. Zaprawdę, to chyba będzie lepsze niż pozostanie na tej wyspie.”

Noc tę spędziłem czuwając, w obawie, że ptak Ruch uniesie mnie i odleci ze mną, zanim zdążę się obudzić. Gdy ranek nastał i zajaśniał świt, ptak podniósł się ze swego jaja, zakrzyczał wielkim głosem i uniósł mnie w przestworza tak wysoko, że myślałem, iż do krańców nieba leci. Potem obniżył swój lot, opuścił się na ziemię i usiadł na jakimś stromym, wyniosłym miejscu. Ledwo poczułem pod sobą ziemię, począłem pospiesznie odwiązywać węzeł z jego nogi, tak aby mnie nie zauważył, gdyż bałem się go bardzo. Rozpłatawszy turban uwolniłem się od ptaka i drżąc odszedłem z tego miejsca. Zaraz potem ptak porwał coś z ziemi w swe szpony i odleciał w górę ku obłokom. Przyjrzałem się temu, co niósł, i zobaczyłem, że był to olbrzymi, długi wąż. Ruch poszybował nad morze, a ja rozglądałem się zdumiony po okolicy. Byłem sam na wzniesieniu, a poniżej ciągnęła się rozległa i głęboka dolina, otoczona wokół ogromnymi, strzelistymi górami. Były one tak wysokie, że nikt nie mógłby dostrzec ich wierzchołka, a były przy tym tak strome, że nikt by się na nie wdrapać nie poważył.

I znów począłem robić sobie wyrzuty za to, com uczynił. Mówiłem: „Ach, trzeba mi było raczej na tamtej wyspie pozostać, gdyż, zaiste, była ona chyba lepsza niźli tutejsze pustkowie! Na wyspie można było znaleźć coś do jedzenia, gdyż były tam różne owoce i wodę z jej strumieni pić było można, tu zaś na próżno by się rozglądać za drzewami, owocami i rzekami! Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym! Oto ilekroć z jednego nieszczęścia znajdę wybawienie, zaraz wpadam w drugie, jeszcze większe i gorsze!” Potem wstałem i zebrawszy całą swą odwagę zszedłem w dolinę. Ujrzałem tam ziemię pokrytą diamentami, to znaczy kamieniami, które służą do wiercenia otworów w minerałach i klejnotach, do cięcia porcelany i onyksu, i są tak twarde i wytrzymałe, że nie skruszy ich ani żelazo, ani skała i nikt nie potrafi ich łupać ani rozbijać inaczej, jak tylko przy pomocy ołowianego kamienia. Cała dolina roiła się od węży i żmij, a każde z tych stworzeń było na kształt palmy i ogromne takie, że gdyby nawet słoń się zjawił, z pewnością łatwo potrafiłoby go połknąć. Węże te wychodzą, kiedy noc zapadnie, a na dzień się chowają. Zapewne boją się porwania i rozszarpania przez ptaka Rucha lub sępy, nie wiem jednak z całą pewnością, dlaczego tak się dzieje. I stałem w tej dolinie rozpaczając nad tym, co uczyniłem, i w duszy mówiłem sobie:

„Na Allacha, oto sam sobie zgotowałem zgubę.” Dzień chylił się już ku zachodowi, a ja ciągle krążyłem po dolinie szukając jakiegoś miejsca, w którym mógłbym noc przepędzić. I zapomniałem o jedzeniu i piciu, myślałem jedynie o życiu i o ratunku dla mej duszy. W końcu dostrzegłem niedaleko miejsca, w którym stałem, jakąś jaskinię. Podszedłem bliżej i gdy zobaczyłem, że ma ona ciasne wejście, wśliznąłem się do środka, a znalazłszy przy wejściu wielki głaz, nasunąłem go na wejście zamykając je w ten sposób za sobą. Znalazłszy się w środku powiedziałem do siebie: „Tu jestem bezpieczny. Gdy dzień wstanie, wyjdę i zobaczę, co dla mnie zgotował los.” Potem rozejrzałem się po wnętrzu jaskini i nagle zobaczyłem tam ogromną żmiję śpiącą pośrodku na jajach. Zdrętwiałem na ten widok i wznosząc głowę ku górze, poleciłem moje sprawy losowi i łasce Opatrzności. Noc tę spędziłem całą nie zmrużywszy oka, a gdy nastał ranek, odwaliłem głaz, którym zamknąłem wejście do jaskini, i uciekłem z niej, od wysiłku czuwania, głodu i strachu podobny do szaleńca lub pijanego. I gdy tak szedłem dalej przez dolinę, upadło nagle przede mną wielkie martwe zwierzę, mimo że nikogo w okolicy nie było. Zdziwiłem się zdziwieniem niesłychanym i przypomniałem sobie opowieść zasłyszaną już dawno od kupców i podróżników, co dalekie wyprawy odbywają. 

Mówili oni, że w Górach Diamentowych czyhają ogromne niebezpieczeństwa i nikt nie jest w stanie tam się dostać, ale kupcy zdobywają jednak stamtąd diamenty posługując się chytrym sposobem. Biorą mianowicie owcę ze stada, zarzynają ją i obdzierają ze skóry, potem ćwiartują i ze szczytu góry zrzucają w tę dolinę. Wilgotne mięso spada na dno doliny i przylepiają się do niego kawałki diamentowych kamieni. Kupcy czekają tam do południa, to jest do czasu, gdy nadlatują ptaki z gatunku orłów i sępów, które porywają mięso w swe szpony i wynoszą na szczyty gór. Wtedy kupcy nadbiegają i odstraszają ptaki krzykiem, chcąc, by odleciały. A gdy to się stanie, mogą podejść bliżej. Zbierają wówczas kamienie poprzylepiane do mięsa, mięso zaś pozostawiają ptakom i dzikim zwierzętom, a kamienie wiozą do swoich krajów. I nikt nie może tych diamentów uzyskać inaczej, jak tylko używając tego podstępu. I ciągnął dalej: Gdy na owo martwe zwierzę spojrzałem, przypomniałem sobie, co mi opowiadano. Wstałem więc, podszedłem doń, zabrałem dużo diamentów i powsadzałem je do kieszeni i w fałdy szat.

Potem zbierałem dalej, wpychałem do kieszeni, za pas, w turban i w fałdy ubrania, a gdy to uczyniłem, upadło u moich stóp znowu wielkie martwe zwierzę. Wtedy przywiązałem się doń turbanem i położyłem się na plecach, zwierzę kładąc sobie na brzuchu, tak że leżało ono nieco wyżej ponad ziemią. I rzucił się na to zabite zwierzę sęp, chwycił je w swe szpony i uniósł w powietrze, podczas gdy ja byłem przywiązany do zwierzęcia. I nie ustawał sęp w swym locie, aż dotarł na wierzchołek góry, a tam usiadł i przystąpił do pożerania mięsa. Ale z tyłu dały się słyszeć donośne krzyki i odgłosy uderzania drzewem o skalne ściany. Sęp poderwał się przestraszony i odfrunął pod obłoki, a ja oswobodziłem się od zabitego zwierzęcia i stanąłem opodal. Tymczasem kupiec, który krzyczał na sępa, zbliżył się do zabitego zwierzęcia i wtedy zobaczył mnie. Ale nie przemówił do mnie, tylko przerażony podszedł do zwierzęcia, przewracał je to na jedną, to na drugą stronę, a nic na nim nie znalazłszy, wydał z siebie donośny okrzyk i zawołał: „Co za zawód! Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym! Szukamy w Bogu ucieczki przed szejtanem przeklętym!” I rozpaczał ów człowiek, i ręce załamywał wyrzekając: „O niedolo! Cóż to się zdarzyło?”

Podszedłem wówczas do niego, a on spytał: „Kim jesteś i po co tu przybyłeś?” Odpowiedziałem: „Nie lękaj się i nie obawiaj, bo zaiste jestem człowiekiem należącym do najlepszych ludzi. Byłem również kupcem, a opowieść o mych dziejach jest długa i niezwykła. Także przyczyna mego przybycia w te góry jest zadziwiająca. A ty się nie bój, bo przyniosłem dla ciebie coś, co duszę twoją rozraduje. Oto mam przy sobie wielką ilość diamentów i podaruję ci ich tyle, że będziesz zadowolony, a każdy kamień z tych, które posiadam, jest piękniejszy od wszystkich, jakie mógłbyś zdobyć sam. Bądź przeto spokojny i nie trwóż się już więcej.” Wtedy kupiec dziękować mi począł, upraszał dla mnie błogosławieństwa, niebios i rozmawiał ze mną. Wkrótce inni kupcy posłyszeli naszą rozmowę i również do mnie podeszli, a każdy z nich rzucił przedtem w dolinę zabite zwierzę. Zbliżywszy się więc pozdrowili mnie, winszowali mi ocalenia, a potem zabrali mnie ze sobą. I opowiedziałem kupcom całą moją historię, wszystko, co w tej podróży przecierpiałem, i wyjawiłem im też, jak się w tej dolinie znalazłem. 

Potem dałem właścicielowi zwierzęcia, do którego się uwiązałem, znaczną ilość diamentów, które zabrałem ze sobą, a on był rad, modlił się za mnie i dziękował mi, inni kupcy zaś mówili: „Zaiste, nowe życie było ci widocznie pisane, gdyż dotąd nikt, kto w to miejsce zaszedł, nie zdołał się uratować. Niech będą dzięki Allachowi za twe ocalenie!” Noc przepędziliśmy w miłym i bezpiecznym miejscu wszyscy razem, przyłączyłem się bowiem do nich, uradowany wielce z tego, że jestem bezpieczny, ocalałem z Doliny Wężów i że znalazłem się oto w zamieszkanym kraju. Gdy ranek nastał, podnieśliśmy się i ruszyliśmy przez olbrzymie góry, spoglądając na kłębiące się w dolinie węże. I nie ustawaliśmy w drodze, aż dotarliśmy do pewnego gaju na wielkiej i pięknej wyspie, gdzie rosły kamforowe drzewa, a w cieniu każdego takiego drzewa mogłoby się schować stu ludzi. Gdy ktoś chce zdobyć sobie kamforę, wierci długim narzędziem otwór wysoko w pniu drzewa i zbiera to, co z niego wypływa. A spływający z otworu sok jest właśnie kamforą, która krzepnie niczym guma. Potem takie drzewo usycha i służy jako opał. 

A na wyspie tej żyje pewien gatunek dzikich zwierząt, które zwą nosorożcami. Pasą się one tam podobnie jak bawoły i bydło w naszym kraju, ale ciało mają większe od wielbłąda i żywią się paszą roślinną. Jest to zwierzę ogromne, które pośrodku głowy ma jeden gruby róg, długi na dziesięć łokci, a na nim wyobrażona jest postać ludzka. Na wyspie tej żyje również zwierzę podobne z postaci do byka. Żeglarze, podróżnicy i ludzie, którzy wędrują przez góry i różne odległe lądy, opowiadali mi, że ten dziki zwierz, który nazywa się nosorożec, może wielkiego słonia na swój róg nadziać i nie zauważywszy go nawet, dalej się pasie. Ów słoń na jego rogu umiera, a pod wpływem słonecznego upału topi się jego tłuszcz i kapie na głowę nosorożca, zalewa mu oczy i oślepia go. Nosorożec kładzie się do snu na brzegu morza, a wtedy przylatuje ptak Ruch, chwyta go w szpony i zanosi swym dzieciom, które pożerają nosorożca wraz ze słoniem tkwiącym na rogu. Widziałem na tej wyspie również liczne rodzaje i gatunki bawołów, jakich u nas nie spotkałem nigdy.

Z Doliny Wężów miałem mnóstwo diamentów, które przyniosłem z sobą schowane w kieszeniach. Ludzie wymieniali je ze mną na różne towary i wyroby miejscowe, a także dawali mi za nie dirhemy i denary. Tak tedy podróżowałem z owymi kupcami, bez przerwy zwiedzając różne krainy, poznając rozmaitych ludzi i wszystko to, co Allach Najwyższy stworzył. I podróżowaliśmy z doliny w dolinę i z miasta do miasta, po drodze sprzedając i kupując, aż wreszcie przybyliśmy do Basry. Tam popasaliśmy niedługo, po czym ja ruszyłem w drogę do miasta Bagdadu. Gdy powróciłem ze swojej wyprawy do Bagdadu, Przybytku Pokoju, udałem się do swojej dzielnicy i wszedłem do swojego domu. A miałem ze sobą wielką ilość diamentów, pieniędzy, kosztowności i rozmaitych towarów przedniego gatunku. I zgromadziwszy całą rodzinę i bliskich, obdarowałem ich wszystkich hojnie i obsypałem bogactwami i podarunkami. I znów począłem dobrze jadać i pijać, wytwornie się odziewałem, bawiłem się i od towarzystwa nie stroniłem, aż wreszcie zapomniałem o wszystkim, co przecierpiałem.

Życie pędziłem wśród rozkoszy, spokojnej byłem myśli i pogodnego ducha, weseliłem się i radowałem, a każdy, kto usłyszał o mym powrocie, zachodził do mnie i pytał o moje przygody i o to, co widziałem w odległych krajach. Opowiadałem tedy, co mnie spotkało i com przecierpiał, a każdy słuchacz podziwiał moje przypadki i cieszył się z mego ocalenia. Oto koniec tego, co zdarzyło mi się i przytrafiło w drugiej mej podróży. I rzekł Sindbad swym współbiesiadnikom: „Jutro, jeśli Allach Najwyższy pozwoli, opowiem wam o przypadkach mej trzeciej podróży.” A gdy skończył tymi słowy swoje opowiadanie, wszyscy byli zdumieni, po czym podana została wieczerza. Potem Sindbad Żeglarz kazał dać Sindbadowi Tragarzowi sto miskali złota, a on wziął ów dar i wedle zwyczaju odszedł swoją drogą dziwiąc się temu, co przeżył Sindbad Żeglarz, a w domu błogosławił mu i modlił się za niego. A skoro nastał dzień następny i gdy zaświtał brzask, Sindbad Tragarz wstał, odprawił poranne modły i zgodnie z wolą Sindbada Żeglarza udał się do niego w odwiedziny. Wszedł do domu, pozdrowił gospodarza, a ów go przywitał i siedzieli razem, aż przyszła reszta przyjaciół i towarzyszy biesiady. Jedli wówczas i pili, rozkoszowali się, weselili i bawili, a potem Sindbad Żeglarz znów mówić począł: Cdn:...Trzecie opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży trzeciej.
Zapraszamy na sufickie warsztaty, śpiewy, tańce i modlitwy


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: sufi-chishty.blogspot.com


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz