piątek, 10 marca 2017

Siódme opowiadanie Sindbada żeglarza

Księga 1001 Nocy


Siódme opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży siódmej



Wiedzcie, o zebrani, że gdy powróciłem z mej szóstej podróży, pogrążyłem się, tak jak i dawniej bywało, w wirze zabaw i rozrywek, w przyjemnościach i weselu i tak było przez pewien czas nieustannie, dniami i nocami. Ale cóż, kiedy, mimo że zarobki i zyski moje były nader obfite, dusza moja znów się rwała do tego, by nieznane kraje oglądać, po morzach płynąć, żyć wśród kupców i rozmaitych nowin słuchać. Przystąpiłem więc do dzieła, zapakowałem w sakwy cenne towary przydatne w czasie morskiej podróży i z miasta Bagdadu powiozłem je do miasta Basry. Tam ujrzałem statek gotowy do drogi, a na nim gromadę bogatych kupców. Wszedłem na pokład i wnet się z kupcami zaznajomiłem. I wyruszyliśmy w podróż bezpiecznie i zdrowo. Wiatry nam sprzyjały, aż przybyliśmy do miasta zwanego Madinat as-Sin. Byliśmy pełni najlepszych myśli i wesoło rozprawialiśmy o sprawach podróży i handlowaniu, gdy nagle zerwał się gwałtowny wicher, który dął w dziób okrętu, a potem spadł deszcz i zmoczył nas i wszystkie nasze sakwy. W obawie, by deszcz nie zniszczył nam towarów, poprzykrywaliśmy je pilśniowymi płachtami i workami. I przyzywaliśmy Allacha Najwyższego błagając Go, aby odwrócił klęskę, która na nas spadła.

Kapitan wstał, podkasał suknie i podwinął rękawy, po czym wspiął się na maszt i zaczął się rozglądać na prawo i na lewo. Potem spojrzał w dół na ludzi stojących na pokładzie statku i począł bić się po twarzy, i szarpał brodę. Gdy zapytaliśmy: „Kapitanie, co się stało?”, odpowiedział: „Módlcie się do Allacha Najwyższego, aby uratował nas od nieszczęścia, w któreśmy wpadli! Płaczcie nad waszymi duszami i pożegnajcie się z sobą nawzajem, wiedzcie bowiem, że wicher, który nami zawładnął, zapędził nas na morze leżące na krańcu świata!” To rzekłszy kapitan zsunął się z masztu, otworzył swój kufer i wydobył z niego bawełniany woreczek. Wysypał zeń trochę jakiegoś proszku podobnego do popiołu, zwilżył go wodą i odczekawszy chwilę powąchał go. Potem wyjął z kufra jakąś niewielką książkę, poczytał w niej i rzekł: „Wiedzcie, o podróżni, że w tej książeczce spisane są różne sprawy zadziwiające i wynika z nich, że ktokolwiek tu przybędzie, nie ocaleje z tej krainy, tylko śmierć w niej znajdzie. A ziemia ta zwie się Krainą Królów i na niej znajduje się grób pana naszego Sulejmana, syna Dauda – niechaj pokój będzie nad nimi oboma! I żyją tu węże ogromne o straszliwym wyglądzie, z głębin zaś morza wypływa ryba i połyka każdy statek, który w te okolice zabłądzi, razem ze wszystkim, co się na nim znajduje.” Zdumieliśmy się najwyższym zdumieniem posłyszawszy to, co nam kapitan powiedział, a ledwie skończył, coś podrzuciło statek razem z nami nad wodę. Gdy statek opadł, posłyszeliśmy potężny ryk podobny do huku pioruna. 

Ogarnął nas popłoch, a potem zamarliśmy, pewni, że za chwilę zginiemy. A to ryba olbrzymia jak góra podpłynęła pod nasz statek. Struchleliśmy, wybuchnęliśmy wielkim płaczem i poczęliśmy się gotować na śmierć, a patrząc na tę rybę, byliśmy oszołomieni jej przerażającą postacią. Wtedy nadpłynęła druga ryba, jeszcze większa, a takiej nie widzieliśmy nigdy w życiu. Płacząc nad swymi duszami poczęliśmy się z sobą żegnać, gdy wtem ukazała się trzecia ryba, jeszcze ogromniejsza niż dwie poprzednie. I opuściły nas siły, zmysły nam się pomieszały, a z trwogi i przerażenia straciliśmy rozsądek. Trzy owe ryby krążyły wokół statku i ta trzecia, największa z nich, już się rzuciła, aby połknąć statek ze wszystkim, co na nim było, gdy nagle zerwał się gwałtowny wicher, który porwał statek, rzucił nim o wysoką rafę i roztrzaskał go doszczętnie. Rozleciały się wszystkie deski i w wodzie pogrążyły się towary, kupcy i podróżni. Zdarłem z siebie szaty, pozostając w jednej jedynej koszuli, i płynąłem tak długo, aż zdołałem chwycić jedną z desek okrętowych. Potem, ciągle się jej trzymając, wlazłem na wierzch i usiadłem na niej. Fale i wiatr igrały ze mną, ale ja trzymałem się deski mocno, chociaż na grzbietach fal raz się wznosiłem wysoko, a raz opadałem. 

Byłem zmęczony nieludzko, przestraszony, spragniony i głodny. I począłem się ganić za to, co uczyniłem, a dusza moja po okresie uspokojenia znów popadła w zamęt. I mówiłem do siebie: „O Sindbadzie, o Żeglarzu, nie narzekaj, bo przecież za każdym razem ucierpiałeś od przeciwieństw losu i doświadczyłeś utrapień, a mimo to od morskich podróży się nie odżegnałeś. A jeśliś się od nich odwracał, kłamałeś i czyniłeś to tylko w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa. Znoś więc teraz to, co cię spotkało, bo zaiste, zasłużyłeś sobie na wszystko, co ci się przydarzyło i czego doświadczyłeś. A wszystko tak się dzieje z przeznaczenia Allacha Najwyższego po to, abyś od swej chciwości odstąpił. Wszystko, co przecierpiałeś, spotkało cię przez twą zachłanność, chociaż tak wielkie bogactwa posiadałeś.” Skoro potem odzyskałem rozsądek, powiedziałem do siebie: „Zaiste, w tej podróży wyrzekam się naprawdę wobec Allacha Najwyższego wszelkiego podróżowania i póki żyć będę, w mowie ani w myślach nie wspomnę o tym.” I przez długi czas płakałem i przed Allachem Najwyższym się korzyłem, a potem w duszy począłem snuć wspomnienia, jak to sobie dawniej żyłem w spokoju i radości, wśród zabaw, uciech i zadowolenia. Tak przeszedł jeden dzień i drugi, aż w końcu wydostałem się na ogromną wyspę, na której było wiele drzew i strumieni. Pożywiłem się owocami z drzew, popiłem wody ze strumieni, a gdy już byłem syty, odzyskałem ducha i siły i radość mi w serce wstąpiła. 

Poszedłem w głąb wyspy i po drugiej stronie zobaczyłem wielką rzekę pełną słodkiej wody, płynącą wartkim strumieniem. Wtedy przypomniałem sobie tratwę, na której kiedyś płynąłem, i powiedziałem do siebie: „Nie ma rady, muszę sobie zrobić tratwę podobną do tamtej, a może się na niej uratuję. Jeśli z pomocą tej tratwy ocaleję, spełnię swój zamysł i przed Allachem Najwyższym na zawsze wyrzeknę się podróży. Jeśli zaś zginę, to przynajmniej serce moje po trudach i znojach nareszcie znajdzie ukojenie.” Podniosłem się więc i począłem zbierać gałęzie z drzew. Było to doskonałe drewno sandałowe, które nie ma sobie równego, ale ja wtedy nie wiedziałem nawet, co to jest. Nazbierałem tego drewna i przyszedł mi jeszcze do głowy sprytny pomysł: z gałązek i trawy rosnącej na tej wyspie ukręciłem sobie sznur i wzmocniłem nim tratwę. Powiedziałem: „Jeśli ocaleję, to dzięki Allachowi”, wsiadłem na tratwę i popłynąłem na niej po rzece, aż znalazłem się na drugim krańcu wyspy. Wkrótce się od wyspy oddaliłem i podróżowałem bez ustanku jeden dzień, potem drugi i trzeci, a przez cały ten czas, odkąd opuściłem wyspę, leżałem, nie biorąc nic do ust, tylko pijąc wodę z tej rzeki, gdy byłem spragniony. 

I stałem się podobny do bezbronnego kurczęcia, tak mnie osłabił długotrwały trud, głód i strach. Tymczasem tratwa dopłynęła ze mną do wysokiej góry, a pod nią wypływała rzeka. Ujrzawszy to przypomniałem sobie wąski tunel, przez który się niegdyś na tratwie przedzierałem, i zląkłem się bardzo, i chciałem tratwę zatrzymać, aby z niej wyjść na brzeg, ale woda mnie porwała i wraz ze mną zaniosła tratwę w głąb góry. Widząc to pewny już byłem swojej zguby i zawołałem: „Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym!” A tratwa płynęła jakiś czas pod ziemią, po czym wydostała się na otwartą przestrzeń w jakąś rozległą dolinę. Rzeka huczała w niej niczym grzmoty, a prąd niósł z szybkością wichru. Siedziałem na tratwie i kurczowo się jej trzymałem, w obawie, bym nie wpadł do wody, a fale igrały ze mną pośrodku rzeki, to na prawo, to na lewo mnie rzucając. I tak płynęła moja tratwa w tej dolinie gnana prądem rzeki bez ustanku, a ja nie byłem w stanie nad nią zapanować ani do brzegu jej skierować. Na koniec tratwa zbliżyła się do wielkiego i ludnego miasta o wysokich domach. Gdy mnie jego mieszkańcy dostrzegli płynącego na tratwie i porywanego prądem rzeki, zarzucili na tratwę sieć i powrozy i wyciągnęli ją na brzeg. Wówczas upadłem koło nich na ziemię jak martwy wskutek wielkiego głodu, bezsenności i przerażenia. I wystąpił ku mnie z grona zebranych na brzegu ludzi mąż podeszłego wieku, czcigodny starzec, który powitał mnie i podał mi wiele pięknych szat, tak że mogłem nimi swą nagość okryć. Potem starzec ten zabrał mnie z sobą, powiódł do łaźni, podał mi krzepiące napoje i wonne pachnidła. 

Gdy opuściliśmy łaźnię, starzec zabrał mnie do swego domu i wprowadził mnie do środka, a domownicy ucieszyli się moim widokiem. Starzec usadowił mnie w pięknej komnacie i kazał podać wyśmienity posiłek, zjadłem więc do syta i sławiłem Allacha Najwyższego za to, że mnie ocalił. Służebni chłopcy podali mi wówczas ciepłą wodę, umyłem więc dłonie, a niewolnice przyniosły jedwabną chustę, w którą ręce i usta otarłem. Potem starzec wstał i w jednym ze skrzydeł swojego domu przeznaczył dla mnie osobną komnatę, a służącym i niewolnicom przykazał, aby gotowi byli na każde moje skinienie i zadość wszystkim moim potrzebom i życzeniom czynili. Troszczyli się o mnie bardzo i w ten sposób przepędziłem w tym gościnnym domu trzy dni wśród miłych woni, przy dobrym jedzeniu i piciu. Duch we mnie tam wstąpił na nowo, strach mnie opuścił, a serce się uspokoiło i dusza doznała ukojenia. Czwartego dnia przyszedł do mnie mój gospodarz i powiedział: „Synu mój, radzi jesteśmy, że do nas przybyłeś, i Allachowi dziękujemy za to, że cię ocalił. Czy chciałbyś pójść ze mną na brzeg rzeki, a potem na bazar, by towar swój sprzedać i wziąć zań zapłatę? Może za te pieniądze kupisz potem coś, czym będziesz mógł handlować.” Milczałem chwilę i w duchu zadawałem sobie pytanie: „Skądże mógłbym mieć jakiś towar? I czemu ten człowiek tak do mnie przemawia?” A starzec tymczasem dalej mówił: „Synu mój, nie trap się i dłużej się nie zastanawiaj, tylko chodź z nami na bazar. Jeśli znajdziemy kogoś, kto ci za twój towar dobrze zapłaci, weźmiesz pieniądze, a jeśli nic cię nie zadowoli, swój towar przechowasz u mnie w składzie i poczekasz ze sprzedażą na jakiś inny, szczęśliwy dzień.” Zastanowiłem się i w myśli sobie powiedziałem: „Posłuchaj tego człowieka i zobacz, co to za towar”, głośno zaś powiedziałem do starca: „Słyszę i jestem posłuszny tobie, mój stryju i szejchu, bo czyny twoje są błogosławione i niepodobna ci się sprzeciwić.” 

To rzekłszy poszedłem z mym gospodarzem na bazar i ujrzałem tam moją tratwę z drzewa sandałowego, tę samą, na której tu przypłynąłem. Była ona rozebrana na części i starzec przekazał ją już pośrednikowi, a pośrednik wystawił ją na sprzedaż. Wnet też przybyli różni kupcy i zaczęli podawać swe ceny, i podbijali je, aż cena mej tratwy osiągnęła sumę tysiąca denarów i na niej stanęła. Starzec zwrócił się wówczas do mnie i rzekł: „Słuchaj, synu mój, cena którą ci dziś dają za twój towar, jest dobra. Czy chcesz go zaraz za nią sprzedać, czy też się wstrzymasz i przechowasz towar u mnie do czasu, gdy zapotrzebowanie nań wzrośnie jeszcze i dopiero wtedy ja sprzedam go dla ciebie?” Odpowiedziałem: „Panie mój, rozkazuj, a ja uczynię, jak zechcesz.” Starzec odparł: „Synu mój, sprzedaj mi więc to drzewo za cenę o sto denarów większą od tej, jaką dają tobie kupcy.” Rzekłem: „Zgoda, sprzedaję ci drzewo i przyjmuję za nie tę cenę.” Wtedy on kazał swoim sługom przenieść drzewo do swych składów, po czym razem wróciliśmy do jego domu, a tam zasiedliśmy, i mój gospodarz odliczył mi całą należność. Przyniósł sakiewki, wsypał do nich złoto i zamknąwszy je następnie w skrytce opatrzonej zamkiem żelaznym, wręczył mi od niej klucz. Po pewnym czasie, gdy znowu przeszło parę dni i nocy, starzec odezwał się do mnie: „Synu mój, chciałbym ci przedstawić pewien swój pomysł i pragnę, abyś nań swoją zgodę wyraził.” Spytałem: „Cóż to za zamysł?” Odpowiedział: „Wiesz o tym, że jestem już starym człowiekiem i nie mam syna. Ale mam córkę młodą, o bardzo pięknych kształtach i wielce majętną, a także bardzo urodziwą. Chciałbym, abyś ją za żonę pojął i pozostał z nią w naszym kraju, ja zaś dam ci wszystko, co posiadam i czym moja dłoń rozporządza. Jestem już stary i ty po mnie zajmiesz moje miejsce.” 

Milczałem chwilę i słowem się nie odzywałem, przeto on ciągnął dalej: „Uczyń zadość mojej prośbie. Tak będzie dobrze dla ciebie. Zgódź się i ożeń z moją córą, a będziesz mi synem i wszystko, co posiadam i czym moja dłoń rozporządza, będzie twoje. Gdy zechcesz zająć się kupiectwem lub do swojej ziemi wrócić, nikt nie sprzeciwi się tobie, gdyż będziesz bogaty i wszystko będzie zależało od ciebie. Czyń więc, jak zechcesz, i wybieraj.” I rzekłem mu: „Na Allacha, stryju mój i szejchu, stałeś się dla mnie wprost ojcem. A ja przeżyłem wiele niebezpiecznych przygód i dziś już nie mam siły myśleć nad niczym i o niczym postanawiać. Ty umiesz rozkazywać, więc tobie wybór pozostawiam.” Wtedy starzec rozkazał swoim sługom, aby kadiego i świadków sprowadzili, a gdy ich przywiedli, ożenił mnie ze swą córą, po czym wielką biesiadę urządził i huczne gody nam wyprawił. Gdy potem wprowadził mnie do swej córki, zobaczyłem, że jest niezrównanie piękna, wysmukła i kształtna. Miała na sobie przeróżne ozdoby i przybrania, drogocenne kamienie, złoto, naszyjniki i klejnoty takie, że wartość ich przewyższała chyba sumę tysiąca tysięcy sztuk złota i nikt nie byłby w stanie tego oszacować. A gdy połączyłem się z nią, oczarowała mnie i zapałaliśmy wzajemną miłością. I tak spędziłem przy niej pewien czas w
najwyższym szczęściu i zadowoleniu. Tymczasem jej ojciec został powołany do Miłosierdzia Allacha, przysposobiliśmy go więc do pochówku i pogrzebaliśmy, a ja położyłem swą rękę na tym wszystkim, co dawniej do niego należało. Słudzy jego zostali moimi sługami i przeszli pod moją władzę i rozkazywanie, a kupcy uczynili mnie swym naczelnikiem, przekazując mi jego godność, gdyż był on wśród nich najznaczniejszy i nikt bez jego wiedzy i pozwolenia niczego nie mógł poczynać, jako że był on ich szejchem.

Tak więc zająłem miejsce mego zmarłego teścia. I oto po jakimś czasie, gdy zżyłem się już z mieszkańcami tego miasta, odkryłem, że na początku każdego miesiąca odmieniają oni swoją postać. Wyrastały im mianowicie skrzydła i na nich ludzie ci wzlatywali ku obłokom, a w mieście nie pozostawał wtedy nikt, tylko kobiety i dzieci. Razu pewnego powiedziałem sobie w duchu: „Gdy nadejdzie początek miesiąca, poproszę któregoś z nich, aby zaniósł mnie z sobą tam, gdzie się oni udają.” A skoro nastał początek nowego miesiąca, skóra ich się zmieniła i przybrali inną postać. Poszedłem wówczas do jednego z nich i powiedziałem: „Na Allacha, proszę cię, zabierz mnie z sobą, abym mógł tam wszystko obejrzeć, a potem z tobą wrócić.” Lecz on odrzekł: „Nie, to niemożliwe”, ale ja nalegałem tak długo, aż w końcu się zgodził. Skoro doszliśmy do porozumienia, uwiesiłem się na nim, a on pofrunął ze mną w przestworza, podczas gdy nikt z moich domowników, przyjaciół ani sług o tym nie wiedział. Ów człowiek zaś, unosząc mnie na ramionach, leciał bez przerwy, aż przybył ze mną do nieba. Wówczas usłyszałem w kopule sfer niebieskich pochwalne pienia aniołów i wielce tym zdumiony zawołałem: „Niech będzie Allach sławiony! Chwała Allachowi!”

Zaledwie wypowiedziałem te słowa, gdy z nieba buchnął płomień i omal owych latających ludzi nie spalił. Wtedy oni zniżyli szybko swój lot, a mnie rzucili na jakąś wysoką górę i opanowani wielkim gniewem oddalili się, zostawiając mnie własnemu losowi. Pozostałem na tej górze samotny i począłem sobie czynić wyrzuty z powodu mego postępku, i lamentowałem: „Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym! Gdy tylko z jednego nieszczęścia uda mi się uratować, zaraz w drugie jeszcze gorsze od tamtego wpadam!” I wciąż na owej górze siedziałem, i nie wiedziałem, w którą by się udać stronę. Wtedy nadeszło dwu młodzieńców pięknych niczym dwa księżyce, a każdy z nich w ręku dzierżył laskę ze złota i opierał się na niej. Podszedłem do nich z pozdrowieniem, gdy oni oddali mi pozdrowienie, zapytałem: „Na Allacha, zaklinam was, powiedzcie, kim jesteście i co tutaj robicie?” Odrzekli: „Jesteśmy sługami Allacha Najwyższego,” To rzekłszy wręczyli mi laskę z czerwonego złota, jedną z tych, które mieli z sobą, i poszli dalej swoją drogą, a mnie pozostawili na miejscu. Wspierając się na tej lasce, począłem więc chodzić po szczycie góry i rozmyślałem nad przygodą z tymi młodzieńcami, gdy nagle spod góry wypełzła żmija z jakimś człowiekiem w paszczy. Połknęła go już prawie po pępek, a on krzyczał i wołał: „Kto mnie wybawi, tego Allach z każdego niebezpieczeństwa wyratuje!” 

Podbiegłem wtedy do żmii i uderzyłem ją mą złotą laską w łeb, a ona wypluła tego człowieka z pyska. Podszedł on wówczas do mnie i rzekł: „Ponieważ z twoich rąk zyskałem uwolnienie od tej strasznej żmii, nigdy cię odtąd nie porzucę. Będziesz mym towarzyszem na tej górze!” Odpowiedziałem: „Witaj mi”, i poszliśmy dalej razem przez ową górę. Aż oto nagle zbliżyli się do nas jacyś ludzie. Gdy popatrzyłem na nich z bliska, rozpoznałem wśród nich człowieka, który niósł mnie na swoich plecach i leciał ze mną pod niebiosa. Przystąpiłem do niego z grzecznym usprawiedliwieniem i uprzejmie do niego powiedziałem: „Przyjacielu mój, tak nie postępuje się ze swymi przyjaciółmi.” Człowiek ów odpowiedział: „Tyś to niebezpieczeństwo na nas sprowadził wysławiając Allacha na moim grzbiecie.” Rzekłem na to: „Wybacz mi, uczyniłem to bezwiednie i teraz już więcej się nie odezwę ani słowem.” Wtedy zgodził się wziąć mnie z sobą z powrotem, ale warunek mi postawił, że imienia Allacha nie wypowiem ani Go sławić na jego plecach nie będę. I dźwignął mnie, i pofrunął ze mną tak samo jak za poprzednim razem, a potem do mojego domu mnie zaniósł. Moja żona mnie powitała i pozdrowiła, i uradowana moim powrotem, mówiła: „Strzeż się w przyszłości owych ludzi, nie wychodź i nie zadawaj się z nimi, bo są to bracia szejtanów i nie są w stanie wypowiedzieć imienia Allacha Najwyższego.” 

Zapytałem: „Cóż wobec tego czynił wśród nich twój ojciec?” Odrzekła: „Zaprawdę, ojciec mój nie należał do nich i nie postępował tak jak oni. Teraz, gdy mój ojciec umarł, myślę, że mógłbyś sprzedać wszystko, co posiadamy, a za cenę tych rzeczy nakupić towarów i wtedy moglibyśmy pojechać do twojego kraju i do twojej rodziny. Ja pójdę za tobą, gdyż zaprawdę nie mam po co w tym mieście pozostawać, gdy ani matka moja, ani mój ojciec nie żyją.” Wówczas począłem wyprzedawać wszystko, co miał ów szejch, mój teść, rzecz po rzeczy, a przy tym szukałem kogoś, kto by z tego miasta jechał do Bagdadu, aby z nim razem wyruszyć w tę drogę. Gdy to czyniłem, spotkałem w mieście gromadkę ludzi, którzy chcieli się udać w podróż, ale nie mieli statku. Nakupili więc drzewa i zbudowali wielki statek, a ja uzgodniłem z nimi wysokość opłaty za przejazd i uiściłem całą sumę. Potem moją żonę umieściłem na statku, a następnie załadowałem wszystko, cośmy posiadali, tylko nieruchomości i posiadłości ziemskie pozostawiliśmy i odpłynęliśmy. I podróżowaliśmy bez przerwy po morzu z wyspy na wyspę i z morza na morze, a wiatry były nam przychylne i podróż się szczęściła, tak że bezpiecznie przybyliśmy do miasta Basry.

Tym razem nie zatrzymałem się tam wcale, tylko wynająłem inny statek i przeniosłem nań wszystko, co z sobą miałem, i zaraz ruszyliśmy do miasta Bagdadu. Udałem się potem do mojej dzielnicy, wszedłem do mojego domu i przywitałem się z moją rodziną, z towarzyszami i przyjaciółmi, a wszystkie towary, które z sobą przywiozłem, złożyłem w moich składach. Domownicy obliczyli okres mojej nieobecności, to znaczy ten czas, gdym tę moją siódmą podróż odbywał, i stwierdzili, że trwało to dwadzieścia siedem lat. Czyli tyle, że oni już stracili nadzieję, abym jeszcze kiedykolwiek miał powrócić. Gdy więc do nich z powrotem przybyłem i opowiedziałem im wszystko, co się ze mną działo i co mi się przytrafiło, wszyscy ogromnie się zadziwili moją historią i winszowali mi ocalenia. I rzeczywiście wtedy wobec Allacha Najwyższego wyrzekłem się na zawsze wszystkich podróży po lądach i po morzach, ta siódma podróż kres moim wyprawom i namiętności do podróży położyła, a nawet całą ochotę do włóczęgi straciłem. I odtąd tylko sławiłem Allacha Pochwalonego i dziękowałem Najwyższemu za to, że do mojej rodziny, do mojego kraju i do mojej ojczyzny powrócić mi pozwolił. Oto, Sindbadzie Tragarzu, opowiedziałem ci o wszystkim, co mi się zdarzyło i przytrafiło, i przedstawiłem wszystkie moje przygody.

I rzekł Sindbad Tragarz do Sindbada Żeglarza: „Na Allacha, daruj mi, jeśli oceniałem cię niesprawiedliwie.” I odtąd żyli w przyjaźni i serdecznej zażyłości pośród zadowolenia, szczęścia i radości wielkiej, aż przyszła do nich ta, która każe umilknąć weselu i wszystkie związki rozdziela, zamki obraca w ruinę i mogiły buduje, ona, która jest kielichem śmierci. Niechaj sławiony będzie Żywy, który nigdy nie umiera! A pośród tego, co opowiadają, jest jeszcze: Opowieść o Miedzianym Mieście...cdn.
Zapraszamy na sufickie warsztaty, śpiewy, tańce i modlitwy


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: sufi-chishty.blogspot.com


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz