poniedziałek, 23 stycznia 2017

Piąte opowiadanie Sindbada Żeglarza

Księga 1001 Nocy


Piąte opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży piątej

Wiedzcie, o bracia moi, że powróciwszy z mej czwartej podróży, rzuciłem się w wir zabaw, uciech i rozrywek i zadowolony z zysków, zdobyczy i łupów wnet zapomniałem o wszystkim, co przeszedłem, co przecierpiałem od przeciwności losu i czego doznałem, a dusza moja znów mnie kusiła do nowej podróży, do oglądania nieznanych krajów, ludów i wysp. Podjąwszy więc postanowienie wstałem i nakupiłem cennych towarów potrzebnych do morskiej podróży, zapakowałem toboły i z miasta Bagdadu udałem się do miasta Basry. Poszedłem na brzeg rzeki i zobaczyłem wielki, wysoki i piękny statek. Zachwyciłem się nim i kupiłem go. Był on świeżo ożaglowany, więc przyjąłem tylko kapitana i załogę, poleciłem też mym niewolnikom i sługom pełnić na statku służbę, po czym załadowałem nań swoje towary. Potem przybyła jeszcze gromada kupców, którzy płacąc mi za przewóz wnieśli na statek swoje mienie i odpłynęliśmy dobrej myśli i zadowoleni wielce. Ciesząc się na zyski spodziewane i tym, że nic nam nie zagraża, podróżowaliśmy bez ustanku od wyspy do wyspy i z morza na morze i oglądając kraje i wyspy schodziliśmy na ląd, aby sprzedawać i kupować. I było tak przez jakiś czas, aż pewnego dnia przybiliśmy do brzegu wielkiej, bezludnej wyspy. Nie było na niej nikogo i wyglądała na wymarłą i opustoszałą, znajdowała się na niej tylko olbrzymia, potężna, biała kopuła. Niektórzy z nas poszli ją więc obejrzeć – a było to ogromne jajo Rucha. Kupcy podeszli i patrzyli na tę kopułę, a nie wiedząc, że jest ona jajem Rucha, poczęli tłuc w nią kamieniami, aż ją rozbili.

Wtedy z jaja wyciekła obfita ilość płynu i oczom ich ukazało się pisklę Rucha. Kupcy chwycili je, wywlekli ze skorupy, zarżnęli i wycięli z niego dużo mięsa. Ja byłem w tym czasie na statku i o niczym nie wiedziałem. Kupcy nie powiedzieli mi, co z tym jajem uczynili, dopiero jeden z podróżnych rzekł do mnie: „Panie mój, chodź i zobacz jajo, które wzięliśmy za kopułę.” Podniosłem się tedy i poszedłem je oglądnąć, a wówczas ujrzałem kupców tłukących jajo. Krzyknąłem: „Nie czyńcie tego, bo ptak Ruch nadleci, rozbije nasz statek i nas wszystkich zgładzi!” Ale oni nie słuchali moich słów ani nie zaprzestali swego działania. I oto nagle słońce skryło się przed nami, światło dnia poszarzało i można było sądzić, że niebo zasnuła wielka chmura. Podnieśliśmy głowy, by zobaczyć, co przysłoniło słońce, i ujrzeliśmy, że było to skrzydło ptaka Rucha, które tak słoneczny blask zasłoniło, że aż zapanowała ciemność. Gdy ptak Ruch podleciał bliżej, zobaczył, że rozbiliśmy jego jajo, począł krzyczeć na nas, a wtedy przyfrunęła jego samica i oba ptaszyska jęły krążyć nad naszym statkiem, wydając wrzaski głośniejsze od piorunów. Wezwałem wówczas kapitana i załogę wołając: „Odpływajcie czym prędzej i ocalenia szukajcie na wodzie, zanim nam przyjdzie zginąć!” Zbiegli się tedy kupcy, a kapitan spiesznie odcumował statek i odbiliśmy od brzegu wyspy. Gdy Ruch ujrzał, że się od brzegu oddalamy, zniknął na chwilę z oczu, a my tymczasem rozwijaliśmy najwyższą szybkość, mając nadzieję, że uda nam się oddalić od ich ziemi i przed ptakami uratować. Ale one leciały za nami i coraz bardziej się do nas zbliżały, a każdy z nich trzymał w szponach ogromny kawał skały. I cisnął na nas Ruch swój skalny odłam, lecz kapitan odwrócił szybko statek, tak że głaz chybił i runął w morze za nami. Ale nasz statek uniósł się wskutek tego wysoko na fali, a potem zjechał w dół tak głęboko, że mogliśmy dojrzeć morskie dno – z tak wielką siłą spadła owa skała. A wtem i samica Rucha swój głaz na nas rzuciła. Był on mniejszy od tamtego, ale los zrządził, że trafił on w rufę statku i strzaskał ją, a ster rozleciał się na dwadzieścia kawałków. Wszystko, co było na statku, pogrążyło się zaraz w morzu. 

Życie było mi miłe, więc próbowałem się ratować, i oto Allach Najwyższy zesłał mi deskę spośród desek okrętowych. Chwyciłem ją i wlazłem na nią, i nogami począłem wiosłować, a fale i wiatr pomagały mi płynąć. Statek zatonął wprawdzie na pełnym morzu, ale niedaleko znajdowała się wyspa i los wyniósł mnie na nią za Allacha Najwyższego przyzwoleniem. U kresu sił i prawie martwy z wysiłku, wyczerpania, głodu i pragnienia wywlokłem się na ląd. Na brzegu upadłem i leżałem dobrą chwilę, aż dusza moja się uciszyła i serce odzyskało spokój. Potem poszedłem w głąb wyspy. Wydała mi się podobna do rajskich ogrodów, bo drzewa na niej były dojrzałym owocem obwieszone, woda w strumieniach szumiała, a ptaki wysławiały swym śpiewem Wszechmocnego, do którego wieczność należy. Było tam mnóstwo kwiatów, drzew i owoców, więc do syta się najadłem, ugasiłem pragnienie wodą ze strumieni i za to Allacha Najwyższego sławiłem i wychwalałem. Wieczór zastał mnie na tej wyspie i wkrótce noc poczęła zapadać. Dźwignąłem się zmartwiały od zaznanych trudów i strachu, ale nie posłyszawszy na tej wyspie żadnego głosu ani też nikogo na niej nie widząc, ułożyłem się tam i spałem do samego rana. Potem wstałem i poszedłem przed siebie wśród drzew, aż wtem ujrzałem przy źródle płynącej wody czerpadło i siedzącego opodal staruszka o miłym wyglądzie, ubranego w szatę z liści drzew. 

Powiedziałem sobie w duchu: „Ten starzec jest na pewno rozbitkiem z jakiegoś zatopionego statku i stąd na tej wyspie się znalazł.” Podszedłem do niego i pozdrowiłem go, a on milcząc, skinieniem głowy odwzajemnił mi pozdrowienie. Zapytałem go: „Szejchu, co sprawiło, że siedzisz na tej wyspie?” On na to potrząsnął smutno głową i ręką dał mi znak, jak gdyby mówił: „Weź mnie na plecy i przenieś mnie stąd na drugą stronę strugi.” W duszy sobie powiedziałem: „Wyświadczę mu to dobrodziejstwo i przeniosę go tam, gdzie pragnie, a może kiedyś mi za to odpłaci.” I zbliżyłem się do starca, dźwignąłem go na ramiona i przeszedłszy tam, gdzie mi wskazał, powiedziałem: „Zejdź teraz, gdzie chcesz.” Ale on nie zszedł z moich ramion, tylko obie nogi wokół mojej szyi oplótł. Wtedy spojrzałem na te nogi i stwierdziłem, że są podobne do nóg bawołu, czarne i szorstkie. Przeraziłem się i chciałem go zrzucić z ramion, ale on moją szyję tak mocno ścisnął, że począłem się dusić, świat pociemniał mi przed oczyma, straciłem zmysły i nieprzytomny, prawie martwy, zwaliłem się na ziemię. Wówczas starzec podniósł nogi i począł mnie bić nimi po plecach i po ramionach, i tak wielki ból mi zadawał, że szybko się znów poderwałem, choć on wciąż siedział na mnie jak na wierzchowcu, a ja dźwigałem go z trudem.

Starzec dał mi ręką znak, abym szedł pomiędzy drzewa, tam gdzie były najlepsze owoce, a gdy mu się sprzeciwiałem, tłukł mnie nogami zadając mi razy boleśniejsze niż uderzenia biczem. Gdziekolwiek mi więc wskazał ręką i dokąd tylko chciał, tam z nim szedłem, a jeśli się ociągałem lub okazywałem niechęć, starzec bił mnie. Tak oto stałem się jego jeńcem. A podczas gdy biegałem z nim po wyspie, starzec począł w dodatku moczyć mi kark i zanieczyszczać plecy i ani w nocy, ani w dzień ze mnie nie schodził. Gdy go sen morzył, zaplatał nogi na mojej szyi i tak spał, a gdy się budził, znowu mnie bił. Wtedy szybko wstawałem, bo nie byłem w stanie mu się sprzeciwić, gdyż wtedy jeszcze bardziej się nade mną znęcać poczynał. Czyniłem sobie więc teraz wyrzuty, że go wziąłem na ramiona i że mu litość okazałem. Ale musiałem tak cierpieć bez ustanku i byłem w strasznej niedoli. Wreszcie powiedziałem sobie w duszy: „Wyświadczyłem temu staruchowi dobro, a on mi za to złem odpłacił. Na Allacha, nigdy, jak długo będę żył, nikomu więcej serca nie okażę.” I przez cały ten czas, o każdej godzinie prosiłem Allacha Najwyższego o śmierć, tak byłem znękany i udręczony.

Tak działo się przez pewien czas; aż oto pewnego dnia zaszedłem ze starcem w jakieś miejsce, gdzie leżało sporo dyń, a wśród nich wiele było całkiem zeschniętych. Jedną z nich, wielką i suchą, podniosłem, odkroiłem z wierzchu kawałek i wydrążyłem w środku całą  dynię. Potem poszedłem po winogrona i wypełniłem nimi dynię, zakryłem otwór odciętym wieczkiem i wystawiłem tak na słońce. Gdy dynia postała w ten sposób kilka dni, wytworzyło się w niej czyste wino, a ja z tego codziennie po trosze sobie popijałem, aby siły przez tego przeklętego szejtana stracone odzyskać. Gdy byłem trochę podpity, wracały mi siły i odzyskiwałem pogodę ducha. Pewnego dnia, widząc, jak piję, starzec na migi mnie zapytał: „Co to takiego?” Odpowiedziałem: „Jest to rzecz wyśmienita, która serce wzmacnia i umysł rozjaśnia.” To rzekłszy, będąc lekko winem upojony, pobiegłem ze starcem i począłem tańczyć pomiędzy drzewami. Klaskałem w dłonie, śpiewałem i śmiałem się, a on widząc, co się ze mną dzieje, zażądał, abym mu tę dynię podał, bo chce się z niej również napić. A że odczuwałem przed nim strach, więc bez zwłoki podałem mu dynię, a on wypił wszystko, co w niej było, i pustą na ziemię rzucił.

Wnet potem i jego wesołość ogarnęła i począł podrygiwać na moich ramionach, po czym zawładnęło nim oszołomienie, jego mięśnie i członki się rozluźniły i zaczął się kiwać na moich barkach. Widząc, że jest pijany i nieprzytomny, ręką sięgnąłem do jego nóg, uwolniłem od nich moją szyję i pochyliwszy się ze staruchem ku ziemi, i siadłszy zwaliłem go na nią. Gdy pozbyłem się tego szejtana z mych ramion, trudno mi było wprost uwierzyć, że oto jestem wolny od swojej niedoli. Bojąc się jednak, że gdy starzec ochłonie z zamroczenia, gotów mi znowu krzywdę wyrządzić, przyniosłem wielki kamień spomiędzy drzew i podszedłem z nim do uśpionego starucha, po czym uderzyłem go tak mocno w głowę owym kamieniem, że aż mięso mu się z krwią pomieszało i zginął – oby Allach nie miał nad mm zmiłowania! Potem pełen najlepszych myśli szedłem przez wyspę, aż znalazłem się nad brzegiem morza, w tym samym miejscu, gdzie już byłem. I tak na tej wyspie pozostałem przez pewien czas, żywiąc się owocami i pijąc wodę ze strumieni, i czekałem na jakiś statek, który by tamtędy przepływał. I gdy tak pewnego dnia siedziałem, rozmyślając nad swymi sprawami i przypadkami i w duszy się zapytywałem: „Jak sądzisz, czy Allach zachowa cię przy życiu i czy powrócisz do swego kraju, czy spotkasz jeszcze swoją rodzinę i przyjaciół?”, nagle ujrzałem statek, który nadpływał z pełnego spienionego morza, o falach jedna o drugą bijących. Zbliżał się on bez ustanku, aż wreszcie zakotwiczył u brzegu wyspy i podróżni wysiedli z niego na ląd. Podszedłem wówczas ku nim, a gdy oni mnie spostrzegli, podbiegli, obstąpili mnie i pytali, kim jestem i po co na tę wyspę przybyłem. Opowiedziałem im o moich sprawach i o tym, co mi się przytrafiło, a oni zdumieli się wielce i powiedzieli: „Zaiste, człowiek, którego obnosiłeś na swoich ramionach, nazywał się Starzec Morski i do tej pory z tych, których on dosiadł, nikt poza tobą nie potrafił się od niego uwolnić. Chwała Allachowi za twoje ocalenie!” Potem przynieśli mi trochę jedzenia, więc jadłem, aż się nasyciłem, dali mi również odzienie, którym swą nagość okryłem, po czym wzięli mnie z sobą na statek.

Płynęliśmy dniami i nocami, aż los zaprowadził nas do miasta o wysokich domach, których okna wszystkie wychodziły na morze. Gród ten był znany jako Miasto Małp. Gdy wieczór zapada, wszyscy mieszkańcy tego grodu wychodzą z bram prowadzących ku morzu i wsiadają do łodzi i na statki, aby noc spędzić na wodzie, gdyż boją się małp, które mogłyby wtedy przyjść z gór i napaść na nich. Wysiadłem tam, chcąc zwiedzić to miast, tymczasem statek bez mojej wiedzy odpłynął. Mając w pamięci los moich towarzyszy i moje własne przygody z małpami za pierwszym i za drugim razem, począłem żałować, że tam wstąpiłem, i usiadłem płacząc w zasmuceniu. Wtedy podszedł do mnie jeden z mieszkańców tego miasta i zapytał: Panie mój, wydaje się, że jesteś obcy w tym kraju?” Odparłem: „Tak, jestem biednym cudzoziemcem. Przybyłem na statku, który zarzucił tu kotwicę, i wysiadłem, aby oglądnąć wasze miasto. Gdy wróciłem na brzeg, nie zastałem tam już statku.” Człowiek rzekł: „Wstań i chodź, wsiądź z nami do łodzi, jeśli bowiem na noc pozostaniesz w mieście, przyjdą małpy i zginiesz.” Odpowiedziałem: „Słyszę i jestem posłuszny”, po czym zaraz wstałem i nie zwlekając, razem z innymi wsiadłem do łodzi. Ludzie odepchnęli łódź od brzegu i wiosłowali, aż oddaliła się od lądu na odległość mili. I tak wszyscy razem przepędziliśmy tę noc na wodzie, a kiedy nastał ranek, powróciliśmy łodzią do miasta i każdy z mieszkańców udał się do swoich zajęć. Tak było każdej nocy, a ktokolwiek pozostał na noc w mieście, tego małpy napadały i zabijały. Z nastaniem dnia małpy opuszczały miasto, jadły owoce z ogrodów i spały w górach aż do wieczora, a potem powracały do miasta. A to miasto znajduje się w najdalszej części Kraju Czarnych.

Co zaś do najdziwniejszej przygody, jaką tam przeżyłem, to była ona taka: Jeden z tych ludzi, z którymi zwykle noc na łodzi spędzałem, zapytał mnie kiedyś: „Panie mój, jesteś obcy w tym kraju, ale czy nie masz jakiegoś zawodu, który mógłbyś wykonywać?” Odparłem: „Nie, na Allacha, nie znam żadnego rzemiosła i nie wiem, co mógłbym robić. Byłem kupcem, miałem towary i majątek i posiadałem własny statek. Był on wyładowany dobytkiem i towarami, ale rozbił się na morzu i wszystko, co na nim było, zatonęło. Ja ocalałem z woli Allacha, bo Allach dał mi kawał deski, na którą się wdrapałem, i dzięki temu nie utonąłem w morzu.” Wówczas człowiek ów wstał, przyniósł mi bawełniany worek i rzekł: „Weź ten worek, napełnij go żwirem krzemiennym, który leży wszędzie w tym mieście, a potem idź razem z gromadą tubylców. Ja cię z nimi zaznajomię i polecę cię ich pieczy, a ty czyń to samo, co oni czynić będą. W ten sposób będziesz miał zajęcie i może zdobędziesz środki na dalszą podróż, tak że kiedyś będziesz mógł powrócić do swojego kraju.” To rzekłszy człowiek ten zabrał mnie z sobą i wyprowadził za miasto. Tam nazbierałem krzemiennego żwiru i napełniłem nim swój worek. Tymczasem z miasta wyszła gromada ludzi i ten, co był ze mną, zaznajomił mnie z nimi, powierzył mnie ich opiece i powiedział: „To jest cudzoziemiec. Zabierzcie go z sobą i nauczcie zbierać, aby mógł zarobić na swe utrzymanie, a wy za to z pewnością od Boga zapłatę i nagrodę dostaniecie.” Odpowiedzieli: „Słyszymy i jesteśmy posłuszni”, i po słowach powitania zabrali mnie z sobą i poszliśmy, a każdy z tych ludzi miał ze sobą torbę podobną do mojej, napełnioną krzemiennym żwirem. Szliśmy nie ustając w drodze, aż przybyliśmy do rozległej doliny. Rosło w niej dużo drzew tak wysokich, że nikt nie byłby w stanie wdrapać się na nie. W dolinie tej było poza tym mnóstwo małp, które spostrzegłszy nas, poczęły uciekać i właziły na te drzewa. Moi towarzysze poczęli wtedy rzucać w małpy kamieniami, które przynieśli w swoich sakwach, małpy zaś zrywały z drzew owoce i nimi nawzajem w ludzi ciskały. Obejrzałem te owoce, którymi małpy rzucały, i stwierdziłem, że były to orzechy kokosowe. Przyjrzawszy się, jak ci ludzie to czynią, wybrałem sobie ogromne drzewo, na którym siedziała cała gromada małp, i zacząłem celować w nie kamieniami, a one w zamian zrywały orzechy i rzucały nimi we mnie, ja zaś zbierałem owoce tak samo, jak tamci ludzie. I gdy kamienie z mej torby się wyczerpały, miałem za to wielką ilość kokosów.

Gdy ludzie ukończyli swą pracę, każdy zebrał to, co zdobył, i dźwignął na plecy, ile zdołał, po czym wróciliśmy wszyscy razem jeszcze za dnia do miasta. Ja poszedłem prosto do mego przyjaciela, człowieka, który zapoznał mnie z gromadą zbieraczy kokosów, oddałem mu wszystko, co uzbierałem, dziękując mu za jego dobroć. Ale on rzekł: „Weź to i sprzedaj, a co za to uzyskasz, zachowaj dla siebie.” Potem wręczył mi klucz od komórki w swoim domu i dodał: „Orzechy, które ci zostaną, składaj sobie w tym miejscu. I wychodź każdego dnia z gromadą, z którą dzisiaj byłeś na zbiorach. Z orzechów, które przyniesiesz, wybierz gorsze, obłup ze skorup i sprzedaj, a uzyskane pieniądze zużyj na swoje potrzeby, resztę zaś orzechów schowaj w tej komorze. „Rzekłem mu: „Niechaj ci Allach Najwyższy za to odpłaci.” I postąpiłem tak, jak mi mój przyjaciel poradził, i nie opuściłem żadnego dnia, tylko codziennie worek napełniałem kamieniami i chodziłem z innymi ludźmi, i czyniłem to samo co oni. A oni polecali mnie jedni drugim i pokazywali mi drzewa, na których było dużo owoców. Ja zaś byłem w pracy wytrwały i po pewnym czasie nazbierałem wielką ilość dobrych kokosowych orzechów, a gdy sprzedałem je, zarobiłem na tym sporo. Każdą rzecz, której zapragnąłem, kupowałem sobie i żyłem W tym mieście spokojnie, i rosło we mnie poczucie szczęścia. I w takim trwałem stanie, aż oto przypłynął do tego miasta jakiś statek i zarzucił kotwicę u brzegu. Na jego pokładzie byli kupcy, którzy posiadali rozmaite towary i sprzedawali je, a od nas kupowali i wymieniali różne rzeczy na orzechy kokosowe.

Poszedłem wówczas do mojego przyjaciela, oznajmiłem mu o przybyciu statku i powiedziałem, że chciałbym na nim odjechać do swojego kraju. On rzekł: „Czyń, co zechcesz.” Pożegnałem go więc i podziękowałem za dobroć, której od niego doznałem, a potem udałem się na statek, pomówiłem z kapitanem i wynająłem sobie na statku miejsce. Załadowałem nań, co miałem, orzechy i wszystkie inne rzeczy, a przedtem jeszcze doszedłem z kapitanem do porozumienia co do miejsca na statku. Statek odpłynął tego samego dnia i żeglowaliśmy bez ustanku od wyspy do wyspy i z morza na morze, a na każdej wyspie, u której brzegów zarzucaliśmy kotwicę, sprzedawałem i wymieniałem orzechy, Allach zaś dał mi za nie więcej, niźli dawniej miałem i straciłem. Przepływaliśmy w tej podróży koło wysp, na których rósł pieprz i cynamon, a ludzie tamtejsi powiadali, że znajdują przy każdej pieprzowej kiści duży liść, który ocienia ją i chroni przed deszczem, jeśli deszcz pada. Gdy zaś deszcz ustaje, liść odsłania kiść i zwisa u jej boku. Na tej wyspie wymieniłem część orzechów na wielką ilość pieprzu i cynamonu. A przepływaliśmy również koło wyspy al-Asirat, na której rosną drzewa aloesu kumaryjskiego. Za nią, w odległości pięciu dni drogi, znajduje się inna wyspa, na której rosną drzewa chińskiego aloesu lepsze od gatunku kumaryjskiego. Ale mieszkańcy tej wyspy pod względem obyczajów i wiary niżej stoją od ludności zamieszkującej wyspy porośnięte drzewem aloesu kumaryjskiego. Lubują się oni w rozwiązłości, piją wino, nie znają wezwania do modłów ani obowiązku ich odprawiania.

Po jakimś czasie przybyliśmy do miejsca bogatego w perły, gdzie dałem nurkom trochę kokosowych orzechów i rzekłem im: „Nurkujcie na moje szczęście i na mój zysk.” I zagłębili się nurkowie w morzu, i wydobyli wielką ilość dużych, cennych pereł. Powiedzieli do mnie: „Panie nasz, na Allacha, twoje szczęście jest zaiste nadzwyczajne.” Potem wszystko, co wyłowili dla mnie nurkowie, zabrałem na statek i dalej podróżowaliśmy z błogosławieństwem Allacha Najwyższego, i płynęliśmy bez przerwy, aż przybyliśmy do miasta Basry. Tam wysiadłem i zabawiłem niedługo, a potem ruszyłem w drogę do miasta Bagdadu. Udałem się do mojej dzielnicy, wszedłem do mego domu i pozdrowiłem moją rodzinę i towarzyszy. Oni winszowali mi ocalenia, ja zaś, złożywszy w magazynach wszystko, co przywiozłem z towarów i dobytku, począłem odziewać sieroty i wdowy, rozdawałem jałmużnę i dary i obsypywałem upominkami swoją rodzinę, towarzyszy i przyjaciół, jako że Allach w czwórnasób mi zwrócił to, co straciłem. I dzięki zyskom i zarobkom rychło zapomniałem, co mi się przytrafiło i co wycierpiałem, i tak jak za dawnych czasów bywało, pędziłem wesołe życie z mymi towarzyszami i przyjaciółmi. Oto opowiedziałem wam najciekawsze spośród mych przeżyć z okresu mej piątej podróży. Teraz wieczerzajcie, jutro zaś przyjdźcie do mnie znowu, a będę wam prawił o tym, co mi się w mojej szóstej podróży przydarzyło, była ona bowiem jeszcze bardziej osobliwa niż poprzednie.

Potem rozpostarto obrusy i wszyscy wieczerzali, a gdy skończyli, Sindbad Żeglarz kazał dać Sindbadowi Tragarzowi sto miskali złota. I wziął je Sindbad Tragarz, i odszedł zdumiony. Noc tę spędził w swoim domu, a gdy ranek zaświtał, wstał i poranne modły odprawiwszy, poszedł znów do Sindbada Żeglarza, wszedł do jego domu i życzył gospodarzowi dobrego poranka. Sindbad Żeglarz kazał mu przy sobie siadać i gawędził z nim do czasu, gdy przyszli pozostali biesiadnicy. Gdy porozmawiali, nakryto do stołu, po czym zgromadzeni jedli, pili, byli weseli i zadowoleni, a wreszcie Sindbad Żeglarz podjął opowiadanie o swych dalszych przygodach. Szóste opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży szóstej... cdn.

Zapraszamy na sufickie warsztaty, śpiewy, tańce i modlitwy


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: sufi-chishty.blogspot.com


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz