wtorek, 7 lutego 2017

Szóste opowiadanie Sindbada Żeglarza

Księga 1001 Nocy


Szóste opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży szóstej


Wiedzcie, o moi bracia, towarzysze i przyjaciele, że powróciwszy z mej piątej podróży, wnet dzięki zabawom, rozrywkom, radości i weselu zapomniałem, co w niej wycierpiałem. Byłem bardzo szczęśliwy i zadowolony i trwałem w tym stanie, aż oto pewnego dnia, gdy siedziałem sobie wesoły, uśmiechnięty i zadowolony, przybyła do mnie grupka kupców. Było po nich widać przebyte trudy podróży i ich widok przypomniał mi dzień mojego powrotu z ostatniej wędrówki, moją radość ze spotkania z rodziną, przyjaciółmi i towarzyszami i to, co czułem, gdy znów wstępowałem na swą ojczystą ziemię. Duszę moją porwała wówczas tęsknota za włóczęgą i handlem i znowu postanowiłem wyruszyć w drogę. Nakupiłem kosztownych towarów potrzebnych do morskiej podróży, spakowałem je i z miasta Bagdadu udałem się do miasta Basry. Tam ujrzałem wielki statek, a na nim kupców i bogatych podróżników wiozących cenne towary. Załadowałem tedy na ów statek również moje ładunki i pomyślnie wyruszyliśmy z Basry. 

Płynęliśmy nie ustając z miejsca na miejsce i z miasta do miasta, oglądaliśmy obce kraje, po drodze kupując i sprzedając. Szczęście nam w tej podróży sprzyjało i zgarnialiśmy wielkie zyski, aż oto pewnego dnia kapitan począł krzyczeć i zawodzić, rzucił pod nogi swój turban, bił się po twarzy i brodę szarpał, aż w końcu upadł na pokład zrozpaczony i znękany jakąś wielką zgryzotą. Wszyscy kupcy i podróżni otoczyli go i pytali: „Kapitanie, co się stało?”, a on odpowiedział: „Wiedzcie, wy wszyscy, że nasz statek pobłądził. Oto opuściliśmy morze, po którym powinniśmy byli żeglować, i znajdujemy się teraz na morzu innym, którego dróg nie znamy. Jeśli Allach nie ześle nam jakiejś pomocy, by nas z tego morza wyratować, wszyscy zginiemy. Przyzywajcie więc Allacha Najwyższego, by nas od tego nieszczęścia ocalił!” To powiedziawszy kapitan wstał i wspiął się na maszt, aby opuścić żagle, ale wicher się wzmógł i dął z całą siłą w statek, pchając go do tyłu, aż ster roztrzaskał się u stóp jakiejś wysokiej góry. Kapitan zsunął się wówczas z masztu wołając: „Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym! Żaden człowiek nie odmieni dróg przeznaczenia! Na Allacha, znajdujemy się w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa i nie ma dla nas przed nim ocalenia ni ratunku!”

Wtedy wszyscy podróżni poczęli płakać nad sobą, a widząc, że koniec ich życia nieuchronnie się zbliża, stracili wszelką nadzieję i żegnali się jedni z drugimi. A statek wpadł na tę górę i roztrzaskał się na drobne kawałki. Poodczepiały się deska od deski i wszystko, co było na statku, utonęło w morzu, a kupcy także powpadali do wody. Niektórzy z nich utonęli zaraz, a inni zdołali się uczepić skały owej góry i wydostali się na nią. Ja należałem do tych, co wydrapali się na górę. A była to wielka wyspa i musiało się przy niej rozbić już wiele statków, bo na jej brzegach leżało dużo dobytku wyrzuconego przez morze z zatopionych statków, których podróżni zginęli. I była to tak ogromna ilość rzeczy, towarów i rozmaitych bogactw, wyrzuconych przez fale na brzeg tej wyspy, że aż się rozum i myśli od tego mąciły. Wspiąłem się po stromych brzegach na wyspę i wędrując po niej dalej, ujrzałem w głębi strugę słodkiej wody. Wypływała ona spod stóp góry i znikała znowu po drugiej stronie doliny. Inni podróżni weszli za mną na wyspę i rozbiegli się po niej, oszołomieni i obłąkani od widoku tych bogactw i towarów wyrzuconych na brzeg wyspy. 

Ja zaś zobaczyłem na dnie strumienia mnóstwo najprzeróżniejszych klejnotów, drogocennych kamieni, rubinów i wielkich królewskich pereł, które leżały niczym żwir w łożysku strumienia. Całe jego dno połyskiwało, tak wiele było w nim drogich kamieni i różnych innych kosztowności. I widzieliśmy na tej wyspie dużo drzewa aloesu chińskiego i kumaryjskiego najprzedniejszego gatunku. Było tam również źródło surową ambrą płynące, która od żaru promieni słonecznych topi się jak wosk i wylewa, płynąc dalej ku morzu. Z morskich głębin wynurzają się później rozmaite potwory i połykają tę ambrę, po czym z powrotem się w morzu zanurzają. Ale że ambra pali im wnętrza brzuchów, więc ją przez paszcze z powrotem wypluwają do wody. Wówczas na powierzchni wody ambra krzepnie, zmienia swą barwę i postać. Fale wyrzucają ją na brzeg, a kupcy i podróżnicy znający się na rzeczy zbierają ją tam i sprzedają. Jeśli zaś idzie o tę część ambry surowej, której nie połkną morskie stworzenia, to przelewa się ona przez brzegi źródła i krzepnie na ziemi. Gdy zaś słońce zacznie na nią świecić, topi się i zapach podobny do piżma rozchodzi się od niej po całej dolinie, a gdy słońce zachodzi nad nią, ambra krzepnie na powrót. Lecz do miejsca, w którym ta surowa ambra się znajduje, nikt nie jest w stanie dotrzeć ani trafić, gdyż wyspę otaczają ze wszystkich stron takie strome skały, że nie sposób wspiąć się na nie.

My wędrowaliśmy po tej wyspie, oglądaliśmy bogactwa, które Allach Najwyższy na niej stworzył, i czuliśmy się bezradni w tym naszym położeniu, i coraz większy strach nas ogarniał. Na brzegu wyspy znaleźliśmy trochę pożywienia, ale było go niewiele, więc oszczędzaliśmy bardzo i jadaliśmy tylko jeden posiłek w ciągu dnia albo nawet co dwa dni, bojąc się, że skończy się nam żywność i wtedy z głodu i strachu marnie pomrzemy. Każdego, kto z naszej gromadki umarł, obmywaliśmy i owijaliśmy w całun i szaty wyrzucone przez fale na brzeg. Wkrótce wielu spośród nas umarło i pozostała już tylko nieliczna garstka ludzi, słabnących i cierpiących na ból brzucha od picia morskiej wody. Tak żyliśmy przez krótki czas, aż jeden po drugim wszyscy moi towarzysze pomarli – a każdego, kogo śmierć zabrała, grzebaliśmy w ziemi. Wreszcie pozostałem na tej wyspie sam, mając już bardzo niewielkie zapasy żywności. Płacząc nad sobą wyrzekałem: „Czemuż nie umarłem przed moimi towarzyszami! Byliby mnie przynajmniej obmyli i pochowali! Wszelako nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym.” Przetrwałem tam w ten sposób jeszcze niedługi czas, a potem począłem sobie kopać na brzegu wyspy głęboki grób. 

Mówiłem sobie: „Gdy zasłabnę i poczuję, że śmierć się do mnie zbliża, położę się w tym grobie i umrę w nim, a wiatr zasypie mnie i przykryje piaskiem, i tak będę pochowany.” I w duszy czyniłem sobie wyrzuty za swą głupotę i za to, że wywędrowałem z mojego rodzinnego miasta po to, by wybrać się znowu do obcych krajów, nie pamiętając o tym, co wycierpiałem za pierwszym, drugim, trzecim, czwartym i piątym razem. Nie było przecież ani jednej podróży, w której bym się nie nacierpiał i w której nie zaznałbym strachu i niebezpieczeństw coraz to większych i dotkliwszych niż te, które je poprzedzały. I przestałem już wierzyć w możliwość ratunku i ocalenia, i żałowałem, żem się w morską podróż wybrał i podjął ją na nowo, choć nie brak mi było pieniędzy i bogactw miałem pod dostatkiem, a nawet więcej, tyle mianowicie, że do końca życia nie byłbym w stanie wydać ani przehulać nawet połowy tego. Rozmyślałem jeszcze o tym wszystkim i rzekłem wreszcie sobie w duchu: „Na Allacha, ten strumień ma niewątpliwie swój początek i swój koniec i gdzieś przecież musi się znajdować miejsce, gdzie z powrotem w jakiejś zamieszkałej krainie wypływa on na powierzchnię.”

I wpadłem na pomysł, by zbudować małą tratwę, taką, abym mógł się na niej zmieścić. Wtedy spuściłbym tratwę na wodę i odpłynąłbym na niej. Może w ten sposób znalazłbym ocalenie i za Allacha Najwyższego zezwoleniem uratowałbym się. Gdybym zaś nie miał znaleźć ocalenia, to lepsza już będzie dla mnie śmierć w odmętach rzeki niźli oczekiwanie jej tutaj. Powzdychałem jeszcze nad sobą, a potem podniosłem się i spiesznie począłem zbierać na wyspie drzewo aloesu saufijskiego i kumaryjskiego. Potem na brzegu morza powiązałem drzewo powrozami i linami ze statków, które się tam rozbiły, naniosłem też jednakowych desek okrętowych i ułożyłem je na kłodach. I sporządziłem tratwę według miary strumienia, tak że była węższa niż jego szerokość, po czym dobrze i mocno ją związałem. Wziąłem ze sobą sporo drogich kamieni i klejnotów, kosztowności i pereł ogromnych, których było tam jak żwiru, nabrałem także przeróżnych innych rzeczy znajdujących się na tej wyspie i trochę surowej czystej ambry i wszystko to złożyłem na tej tratwie. Zabrałem ze sobą wszystko, co zgromadziłem sobie na wyspie, i umieściłem to na tratwie. Wziąłem też ze sobą resztki żywności, jakie mi jeszcze pozostały, a potem spuściłem tratwę na wodę. Po obu stronach umocowałem jeszcze dwa drągi, które miały mi służyć jako wiosła, i postąpiłem według słów poety:

Odejdź stąd, gdzie cię pognębia dola twa surowa,
Porzuć dom i płacz nad sobą, żeś go wybudował.
Ziemię inną odnalazłeś, kiedyś z własnej uszedł.
Ale gdzież odnajdziesz drugą, równą twojej, duszę.
Chociaż noc cię gnębi troską, ty pozostań wesół,
Bo nieszczęście każde mija i dobiega kresu.
A ten, komu śmierć pisana, w jednej jest krainie,
W żadnej innej nie umiera, jeno w tamtej ginie.
Nie zawierza posłańcowi żadnej ważnej sprawy;
Własnym swym doradcą winien stać się człowiek prawy.

I popłynąłem na mej tratwie po strumieniu rozmyślając nad tym, co się ze mną stanie. I płynąłem bez ustanku aż do miejsca, w którym strumień ginął pod górą Gdy wpłynąłem na mej tratwie w to podziemie, ogarnęła mnie całkowita ciemność, a prąd unosił mnie wąskim korytarzem. Boki tratwy poczęły się ocierać o brzegi strumienia, a moja głowa zawadzała o sklepienie. Ale nie mogłem już stamtąd zawrócić i w duszy zacząłem się ganić za to, co znowu z sobą uczyniłem. Mówiłem: „Jeśli ów korytarz, którym płynę na tratwie, stanie się jeszcze węższy, nie starczy miejsca, aby dalej płynąć, tym bardziej więc nie będzie można zawrócić. Bez wątpienia przyjdzie mi tutaj marną śmiercią zginąć!” Zmuszony ciasnotą tego miejsca, przylgnąłem twarzą do tratwy i tak płynąłem, nie rozróżniając dnia od nocy wśród otaczających mnie ciemności, a strach i trwoga przed śmiercią nie opuszczały mnie. I tak płynąłem tym strumieniem dalej bez przerwy, a on to rozszerzał się, to znów zwężał.

Ciemność bezustanna zmęczyła mnie tak bardzo, że zasnąłem wielce strapiony i spałem, leżąc twarzą na tratwie, która płynęła ze mną bez przerwy. I nie wiedziałem, czym spał długo czy krótko, bo ocknąłem się już w świetle dnia, i gdy otworzyłem oczy, ujrzałem wokół rozległą przestrzeń. Moja tratwa była uwiązana przy brzegu jakiejś wyspy, a wokół mnie stała gromada Hindusów i Etiopów. Kiedy oni ujrzeli, że się przebudziłem, zbliżyli się i przemówili do mnie coś w swoim języku. Nie zrozumiałem tego, co powiedzieli, i myślałem, że dalej śnię i że od trosk i udręki, jakich zaznałem, ukazują mi się senne widziadła. Tamci zaś pojęli, że nie rozumiem ich mowy, i jeden z nich podszedł do mnie i odezwał się po arabsku: „Pokój z tobą, bracie nasz. Kim jesteś, skąd przybywasz i co cię tutaj przywiodło? My posiadamy tu ziemie i uprawne pola i właśnie przyszliśmy, aby je nawadniać, gdy ujrzeliśmy ciebie śpiącego na tratwie.

Zatrzymaliśmy ją przeto i przycumowaliśmy tu, blisko nas, abyś się mógł spokojnie przebudzić. Opowiedz nam teraz, jak się tutaj znalazłeś.” Rzekłem: „Allach z tobą, o panie. Ale pierwej przynieś mi coś do jedzenia, bo zaprawdę ginę z głodu, a potem dopiero pytaj, o co zechcesz.” Wtedy człowiek podał mi spiesznie pokarm, a gdy najadłem się do syta, odetchnąłem i uspokoiłem się, duch na powrót we mnie wstąpił i sławiłem Allacha Najwyższego za wszystko, co mi dał, i radowałem się, że płynąłem po tej rzece i znalazłem się pośród tych ludzi. Potem opowiedziałem im wszystko, co mi się przytrafiło od początku do końca, i o tym, co przecierpiałem, płynąc strumieniem w jego wąskim korycie i opowiedziałem im całą swoją historię. Wtedy oni pogadali coś między sobą i rzekli: „Trzeba nam wziąć ze sobą tego człowieka i przedstawić go naszemu królowi, by i jemu opowiedział o swoich przypadkach.”

Zabrali mnie więc ze sobą i ponieśli za mną tratwę ze wszystkim, co na niej było spośród kosztowności, klejnotów, drogich kamieni i złotych ozdób. Zaprowadzili mnie przed swego króla i powiadomili go o moich sprawach. Król mnie pozdrowił i powitał, a potem zapytał, kim jestem i co mi się przydarzyło. Opowiedziałem mu wtedy wszystko o sobie i o tym, co mi się przygodziło od początku do końca, a król zadziwił się wielce i winszował mi cudownego ocalenia. Później podszedłem do mojej tratwy, wybrałem sporo drogocennych kamieni, klejnotów, kawałków aloesowego drzewa i surowej ambry i podarowałem to wszystko królowi. On zaś przyjął ode mnie te dary, a mnie potraktował z wielką uprzejmością, a nawet dał mi u siebie gościnę. Wkrótce potem zaprzyjaźniłem się z miejscowymi dostojnikami i wielmożami, a oni poczęli mnie darzyć szacunkiem i poważaniem. I tak sobie żyłem nie wychodząc z królewskiego pałacu. Ludzie przybywający do tego kraju zapytywali mnie często o moją ojczyznę. Wówczas opowiadałem o moim kraju, a sam z kolei dowiadywałem się, jak oni żyją u siebie, i ludzie ci opowiadali mi o tym. 

Pewnego dnia król zagadnął mnie o sprawy mego kraju i o to, jak nasz kalif w Bagdadzie sprawuje rządy. Opowiedziałem mu tedy szczerze o panowaniu naszego kalifa, a król się zdziwił i rzekł do mnie; „Na Allacha, mądre są prawa i sprawiedliwe rządy twojego kalifa. Opowiadaniem swoim obudziłeś we mnie miłość ku niemu i pragnę przygotować mu od siebie podarunek, który przez ciebie mu poślę.” Odpowiedziałem: „Słyszę i jestem posłuszny, o panie nasz. Przekażę mu twój dar i powiem, jakie przyjazne uczucia dla niego żywisz.” Potem bawiłem jeszcze pewien czas u tego króla i otoczony szacunkiem i poważaniem wiodłem prawdziwie wykwintny żywot. Aż pewnego dnia, gdym sobie siedział w królewskim pałacu, usłyszałem wiadomość, że jacyś ludzie przygotowują do drogi statek i zamierzają udać się na nim w kierunku miasta Basry. I rzekłem sobie w duszy: „Nie znajdę dogodniejszej sposobności nad podróż z tymi ludźmi.” I zaraz pospieszyłem do króla, i ucałowawszy mu dłoń oznajmiłem, że ogarnęła mnie tęsknota za ojczyzną i rodziną i chciałbym razem z kupcami wyruszyć w podróż statkiem, który oni właśnie do drogi przygotowali. 

Król powiedział: „Będzie, jak zechcesz. Gdybyś jednak wolał pozostać w naszym kraju, wiedz, że zatrzymamy cię radzi z całej duszy, bo cenimy sobie twoją obecność.” Rzekłem na to: „Panie mój, na Allacha, byłeś wspaniałomyślny dla mnie i nie skąpiłeś mi swojej dobroci, ale ja tęsknię do swoich ziomków, do ojczyzny i rodziny.” Gdy król wysłuchał tego, co mu powiedziałem, wezwał kupców, którzy ów statek przysposobili do drogi, powierzył mnie ich opiece i obdarował mnie hojnie swymi skarbami. Opłacił też za mnie miejsce na statku i wręczył mi bogaty podarunek dla kalifa Haruna ar-Raszida, panującego w mieście Bagdadzie. Pożegnałem tedy króla i wszystkich moich przyjaciół, z którymi się często spotykałem, wsiadłem razem z kupcami na statek i odpłynęliśmy. Wiatry były nam przychylne, podróż wiodła się nam szczęśliwie, a my pokładaliśmy ufność w Allachu Sławionym i Mocnym. I podróżowaliśmy bez ustanku płynąc z morza na morze i z wyspy na wyspę, aż bezpiecznie, za przyzwoleniem Allacha Najwyższego, przybiliśmy do portu miasta Basry. Tam zszedłem ze statku na ląd, wyładowałem moje sakwy i przygotowałem się do dalszej drogi, lecz zanim wyruszyłem, parę dni i nocy spędziłem jeszcze na basryjskiej ziemi.

Wreszcie udałem się do Bagdadu, Przybytku Pokoju, i przybywszy do kalifa Haruna ar-Raszida wręczyłem mu dary i opowiedziałem wszystko, co mi się przydarzyło. Potem złożyłem w skarbcu swoje bogactwa, a w magazynach towary, i podążyłem do mojej dzielnicy. Przybyła do mnie moja rodzina i przyjaciele, a ja ich wszystkich obdzieliłem podarunkami, ponadto zaś dawałem biednym jałmużnę i rozmaite datki. A po pewnym czasie kalif wezwał mnie do siebie i zapytał, od kogo i skąd pochodzi dar przeze mnie przywieziony. Odpowiedziałem: „O Władco Wiernych, zaprawdę, nie znam nazwy miasta, z którego pochodzi ten dar, ani nawet nie wiem, którędy droga do niego prowadzi. Gdy bowiem statek, na którym płynąłem, zatonął, ja wydostałem się na pewną wyspę. Stamtąd popłynąłem na tratwie, przez siebie samego sporządzonej, z biegiem strumienia mającego swe koryto na owej wyspie.” I opowiedziałem kalifowi, co mi się dalej w tej podróży przydarzyło i jak zatrzymano mnie na brzegu, jak zaprowadzono mnie do miasta i o wszystkim, co mnie w tym mieście spotkało. Kalif zdumiał się wielkim zdumieniem i kronikarzom swym kazał zapisać moją opowieść, po czym owe zapisy polecił schować w skarbcu, aby służyły ku pouczeniu każdego, kto by je zechciał przeczytać. I obszedł się ze mną kalif wspaniałomyślnie, i odtąd już pozostawałem w Bagdadzie, wiodąc tak jak dawniej rozkoszne życie. 

Niebawem zapomniałem wszystko, com był od początku do końca przecierpiał, i czas upływał mi wśród zabaw i przyjemności. Takie oto, bracia moi, były przygody, jakie przeżyłem w czasie mojej szóstej podróży, a jutro, jeśli Allach Najwyższy zezwoli, opowiem wam o mojej siódmej podróży, która jest zaprawdę jeszcze osobliwsza i cudowniejsza od tych, co ją poprzedziły. To rzekłszy Sindbad Żeglarz rozkazał, by rozpostarto obrusy, po czym wszyscy spożyli wieczerzę, a wtedy gospodarz polecił wypłacić Sindbadowi Tragarzowi sto miskali złota. I wziął je Tragarz i oddalił się odchodząc swoją drogą. I odeszli też wszyscy inni biesiadnicy, wielce usłyszanym opowiadaniem zdumieni, w swoje strony. Sindbad Tragarz przepędził noc w swoim domu, a potem, z nastaniem ranka, odprawił poranne modły i powrócił do domu Sindbada Żeglarza. Wnet zeszli się również inni towarzysze tych biesiad, pogadali trochę, a potem Sindbad Żeglarz rozpoczął opowiadanie o swojej siódmej podróży tymi słowy: Siódme opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży siódmej... cdn.
Zapraszamy na sufickie warsztaty, śpiewy, tańce i modlitwy


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: sufi-chishty.blogspot.com



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz