wtorek, 29 listopada 2016

Czwarte opowiadanie Sindbada Żeglarza

Księga 1001 Nocy


Czwarte opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży czwartej



Wiedzcie, o bracia moi, że powróciwszy do miasta Bagdadu, znów zgromadziłem wokół siebie mych towarzyszy, rodzinę i przyjaciół i żyłem pośród największych rozkoszy, w zadowoleniu i dostatku. Otoczony nieprzeliczonym zbytkiem, zapomniałem wkrótce o tym, co było, i oddany rozrywkom, weselu i towarzyskim biesiadom, czerpałem z życia wszystko, co najprzyjemniejsze. Cóż, kiedy moja podstępna dusza szeptała mi o podróżach w kraje nieznanych ludów, tak że znów zapragnąłem zobaczyć innych ludzi i zająć się handlem i zarabianiem. Opanowany tą myślą, nakupiłem różnych cennych towarów nadających się do morskiego handlu, spakowałem jeszcze więcej niż zwykle tobołów i z Bagdadu udałem się do Basry. Tam załadowałem swe rzeczy na statek i przyłączyłem się do grupy najzamożniejszych kupców Basry. Ruszyliśmy w drogę, statek odbił z nami od brzegu, a Allach Najwyższy błogosławił nam płynącym po wzburzonym morzu, wśród fal jedna o drugą bijących.

Wiele dni i nocy płynęliśmy szczęśliwie z wyspy na wyspę i z morza na morze, aż pewnego dnia zerwał się przeciwny wiatr. Kapitan zarzucił kotwicę i zatrzymał statek pośrodku morza, bojąc się, by w rozszalałym żywiole nie zatonął. My poczęliśmy się modlić i pokornie błagaliśmy Allacha Najwyższego, a gdy to czyniliśmy, znienacka uderzył w nas potężny huragan, poszarpał żagle, podarł je na strzępy i zmiótł z pokładu wszystkich ludzi wraz z ich dobytkiem i tym, co mieli spośród towarów i majątku. Tak więc i ja wpadłem do wody razem z innymi. Przez pół dnia zdołałem się utrzymać na powierzchni morza, a kiedy zaczynałem już tracić przytomność, Allach Najwyższy zesłał mi jedną spośród desek okrętowych. I wlazłem na nią, a za mną w ślad uczyniło to jeszcze kilku kupców. Skupiliśmy się na niej i mocno się trzymając, uderzaliśmy nogami jak wiosłami o wodę. Takim to sposobem płynęliśmy, fale i wiatr nam sprzyjały i tak minęły dzień i noc. 

Następnego dnia przed południem wiatr przybrał na sile, morze się spieniło, fale urosły i woda wyniosłą nas na jakąś wyspę. Byliśmy prawie martwi od bezsenności, zmęczenia, zimna, głodu, strachu i pragnienia. Chodząc po brzegu wyspy znaleźliśmy tam dużo roślin, więc jedliśmy je, aby się utrzymać przy życiu i wzmocnić swoje siły. Noc tę spędziliśmy na brzegu wyspy, a gdy zaczęło świtać i nastał jasny ranek, wstaliśmy i poczęliśmy chodzić po wyspie w prawo i w lewo. I ukazała się nam w oddali jakaś budowla, ruszyliśmy więc ku niej i szliśmy tak długo, aż znaleźliśmy się u jej wrót. Zaledwieśmy tam stanęli, z bramy wypadła do nas gromada nagusów, którzy bez słowa nas pochwycili i zawiedli do swego króla. Ów zaś kazał nam usiąść, więc usiedliśmy, a wtedy podano nam jakiś pokarm nieznany, jakiego nie widzieliśmy jeszcze nigdy w życiu. Dusza moja wzdragała się przed nim i nie zjadłem go ani trochę w przeciwieństwie do moich towarzyszy. 

Łaska Allacha to sprawiła, żem tego pożywienia nie tknął, i dzięki temu żyję po dziś dzień. A zaledwie moi towarzysze skosztowali tylko trochę podanej potrawy, potracili rozum i poczęli jeść jak obłąkani. Potem przyniesiono im kokosowy olej, podano im go do picia i natłuszczono ich nim, a wtedy oczy im się powywracały i znów poczęli zajadać tę potrawę, całkiem inaczej, niż było ich zwyczajem. Zaniepokoiłem się o nich, smutek mnie ogarnął i wielki lęk o własną skórę wśród tych nagich ludzi. Przyjrzałem im się przeto bliżej – byli to czciciele ognia, a królem w ich mieście był jakiś ghul. Ktokolwiek do ich kraju przybywał albo kogo w dolinie zobaczyli lub spotkali, tego do swego króla prowadzili. Wszystkich też karmili tym pożywieniem, natłuszczali każdego owym olejem, a wtedy brzuch mu od obfitości jadła pęczniał, rozum mu się mącił i rozsądek go opuszczał. A gdy taki człowiek do szczętu ogłupiał, dawali mu jeszcze więcej jedzenia i picia, on zaś stawał się tłusty i otyły. Wówczas zarzynali go, piekli i dawali swojemu królowi do jedzenia. 

Poddani tego króla również żywili się ludzkim mięsem, tylko go nie piekli ani nie gotowali. Gdym te ich obyczaje podpatrzył, zaniepokoiłem się bardzo o siebie i moich towarzyszy, oni zaś z nadmiaru strawy, co rozum odbiera, całkiem nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. I powierzono ich jakiemuś człowiekowi, który co dzień zabierał ich i wyprowadzał pasać jak bydło. Tymczasem ja ze strachu i głodu osłabłem i stałem się taki chudy, że ciało ledwie okrywało mi kości. Gdy mnie takiego ujrzeli, zostawili mnie w spokoju i zapomnieli o mnie i żaden z nich już o mej osobie nie myślał ani też o nią me dbał. Tak więc pewnego dnia wymknąłem się chyłkiem z tego miejsca i uciekłem, a gdym już był w pewnym oddaleniu, dostrzegłem jakiegoś pasterza, siedzącego na czymś wystającym z morza. Gdy mu się dokładnie przyjrzałem, poznałem go. Był to ten sam człowiek, któremu kazano wypasać moich towarzyszy i wielu jeszcze takich jak oni. Skoro i on mnie dojrzał, pojął natychmiast, że jestem przy zdrowych zmysłach, a nie opętany jak moi współtowarzysze podróży. Skinął na mnie z daleka i rzekł: „Zawróć i idź dalej drogą, która biegnie po twojej prawej ręce, a trafisz wówczas na trakt sułtański.” 

Obróciłem się więc, tak jak mi ten człowiek kazał, i rzeczywiście po prawej stronie zobaczyłem drogę i poszedłem nią. Szedłem bez przerwy, czasem ze strachu biegłem, to znów zwalniałem kroku, aby trochę odpocząć. Tak postępowałem, aż straciłem z oczu pasterza, który mi tę drogę wskazał. Potem już go więcej nie widziałem ani on mnie już nigdy w życiu nie oglądał. Słońce wreszcie zaszło nade mną i ciemność nastała, usiadłem tedy, aby wytchnąć i przespać się trochę. Ale sen mnie tej nocy nie chciał ogarnąć, tak byłem przejęty strachem, głodny i zmęczony. O północy wstałem i poszedłem dalej w głąb wyspy i nie ustawałem w drodze, aż dzień począł wstawać, zajaśniał świt i słońce wzeszło nad szczytami gór i równinami. Strudzony głodny i spragniony, począłem zbierać zioła i inne rośliny rosnące na wyspie i jadłem je, aż nasyciłem się i zaspokoiłem głód. Potem znów wstałem i poszedłem przez wyspę, i nie ustawałem w drodze przez cały dzień i noc. Gdy byłem głodny, żywiłem się roślinami, i tak przemierzałem tę wyspę, przez siedem dni i siedem nocy. 

Ósmego dnia rano ukazał mi się z daleka jakiś kształt. Skierowałem się ku niemu i podążałem doń bez ustanku, aż dopiero po zachodzie słońca się do niego zbliżyłem. A przez cały czas, gdy jeszcze byłem daleko, przypatrywałem się mu, a wielki lęk przepełniał moje serce po tym wszystkim, co mi się już raz i drugi przytrafiło. Okazało się, że to, co widziałem z daleka, było gromadą ludzi zbierających ziarna pieprzu. Gdy do nich podszedłem, a oni zauważyli mnie, zbliżyli się i otoczyli mnie ze wszystkich stron, pytając: „Kim jesteś i skąd przybywasz?” Odpowiedziałem: „Wiedzcie, o ludzie, że jestem biednym cudzoziemcem.” I dalej opowiedziałem im o swoich przygodach, o tym, jakich niebezpieczeństw doznałem i co wskutek przeciwieństw losu przecierpiałem. Oni wykrzyknęli wówczas: „Na Allacha, przedziwna to sprawa, że z rąk czarnych potrafiłeś się uratować i wydostałeś się z ich kraju, który leży na tej wyspie. Jest to zaiste liczne plemię ludożerców i prawie nikt im ujść ani ich ominąć nie może.” Więc opowiedziałem im o tym, co przeżyłem wśród ludożerców, jak porwali oni moich towarzyszy i nakarmili ich pożywieniem, którego ja nie tknąłem. 

Ludzie zbierający pieprz winszowali mi ocalenia i dziwowali się wielce temu, co mi się przytrafiło. Potem prosili, bym został z nimi, więc siedziałem przy nich, dopóki nie zakończyli swojej pracy. Wtedy podali mi dobre jadło, a ja zjadłem, bo bardzo byłem wygłodniały. Potem odpoczywałem jeszcze przez czas jakiś, aż wreszcie oni mnie z sobą zabrali, wsiedli wraz ze mną na statek i popłynęli na swoją wyspę, gdzie były ich osiedla. A tam przedstawili mnie swemu królowi. Pozdrowiłem króla i on mnie powitał, i łaskawie przyjął, wypytując o moje sprawy. Opowiedziałem mu o sobie wszystko, o tym, co mi się przytrafiło i co zaszło od chwili, gdy opuściłem miasto Bagdad, aż do pojawienia się przed nim. Król zdziwił się wielce wysłuchawszy opowiadania o moich przygodach i zdumieli się również wszyscy przy tym obecni. Później król kazał mi usiąść przy sobie, a gdy to uczyniłem, polecił, aby przyniesiono jadło, podano je więc, a ja najadłem się do syta. Potem umyłem dłonie i Allachowi Najwyższemu za jego dobroć podziękowałem, sławiąc Go i głosząc Jego chwałę. 

Wreszcie wstałem i wyszedłem od króla, aby przejść się i miasto pooglądać. Był to ludny gród, w którym żyło wielu mieszkańców, był bogaty, dobrze w żywność zaopatrzony i posiadał sporą liczbę bazarów z wielką ilością towarów, jak też ludzi kupujących i sprzedających. I radowałem się, że przybyłem do tego miasta, odzyskałem tam spokój i do tamtejszych ludzi przywykłem, a oni i ich król szanowali mnie i poważali nawet więcej niż własnych wielmożów. Zauważyłem wkrótce, że wszyscy mieszkańcy miasta, wielcy i mali, dosiadają pięknych i szlachetnych rumaków, ale bez siodeł. Zdziwiony tym, zagadnąłem kiedyś króla: „Czemuż to, panie mój, nie używasz siodła? Jest to rzecz bardzo wygodna i jeździec dużo pewniej się w nim czuje.” Król na to powiedział: „Cóż to jest siodło? Nie widzieliśmy nigdy w życiu takiego przedmiotu i nie próbowaliśmy na nim jeździć.” Wtedy spytałem: „Czy pozwolisz zrobić sobie siodło, abyś mógł jeździć na nim i poznać, jaka to przyjemność?” Król odparł: „Zrób je.” Wtedy rzekłem: „Każ dostarczyć mi trochę drzewa.” 

I polecił król dać mi wszystko, czego zechcę, więc zażądałem, by mi zręcznego stolarza przyprowadzono, i zasiadłszy z nim, pokazałem mu, jak się robi szkielet siodła i nauczyłem go tej sztuki. Sam zaś wziąłem wełnę, wyczesałem ją i z niej utworzyłem pilśń, potem przyniosłem skórę, obciągnąłem nią siodło i wygładziłem do połysku. Po czym przymocowałem do siodła pas, dowiązałem rzemienie, A wezwałem kowala i objaśniłem mu, jak się wykonuje strzemiona. Kowal wykuł parę mocnych strzemion, a ja wypolerowałem je i powlokłem cyną. Potem jedwabnymi chwastami przystroiłem siodło i wybrałem najprzedniejszego z królewskich rumaków, osiodłałem go, przymocowałem strzemiona, założyłem wędzidło i tak przed króla go poprowadziłem. Król był zachwycony. Wierzchowiec bardzo mu się spodobał, król więc podziękował mi i dosiadł konia. I cieszył się tym siodłem wielce, a mnie hojnie wynagrodził za to, com dla niego zrobił. Gdy wezyr zobaczył siodło wykonane według moich wskazówek, poprosił, abym i jemu takie samo zrobił, a ja spełniłem jego życzenie.

Potem i inni wielmoże i dostojnicy królewscy prosili mnie o siodła, więc wykonywałem je dla nich, wyuczywszy cieślę sztuki wyrabiania szkieletów siodeł, a kowala wyrobu strzemion. Tak oto, wykonując siodła i strzemiona i sprzedając je panom i wielmożom, wkrótce dorobiłem się znacznych bogactw, stałem się znany i lubiany i cieszyłem się wielkim poważaniem u króla i wśród jego otoczenia, u możnych i dostojników, zajmując wśród nich wysokie stanowisko. Aż oto gdy pewnego dnia siedziałem u króla zadowolony i otoczony szacunkiem, powiedział on do mnie: „Wiedz, że stałeś się jednym z nas i że cenimy i szanujemy cię tak, iż nie potrafilibyśmy już się z tobą rozstać ani nie moglibyśmy pogodzić się z myślą, byś miał z naszego miasta odejść. Pragnąłbym przeto poprosić cię o coś, lecz musisz mnie posłuchać i uczynić to bez sprzeciwu.” Spytałem wówczas: „Cóż to takiego, czego ode mnie żądasz, królu? Powiedz, a zaiste nie odmówię twojemu życzeniu, bo ty jesteś moim dobroczyńcą i tylko łaskawość i wspaniałomyślność stale mi okazujesz, a ja – chwała za to Allachowi – jestem jednym z twoich sług.”

Król powiedział na to: „Pragnę ożenić cię z dziewczyną piękną, dobrą i gładką, a przy tym wytworną i majętną. Osiądź wśród nas, a mieszkanie dam ci w moim pałacu. Nie sprzeciwiaj się mojej woli i nie odmawiaj mi tego, o co proszę.” Gdy wysłuchałem słów króla, zawstydziłem się tak, że nie mogłem z siebie słowa wydobyć, i wskutek tego zmieszania milczałem, zwlekając z odpowiedzią. Król zapytał: „Synu mój, dlaczego nie odpowiadasz?” Wtedy rzekłem: „Panie mój, życzenie twoje jest dla mnie rozkazem, o królu czasu.” W tej samej chwili, nie zwlekając, król posłał po świadków i kadiego, a gdy ich sprowadzono, ożenił mnie z dostojną i szlachetnie urodzoną niewiastą. Miała ona bogactwo i znaczny majątek, dobra, domy, posiadłość, wywodziła się z doskonałego rodu i była niezrównanie piękna. Gdy. z woli króla zostałem poślubiony tej szlachetnej niewieście, król podarował mi osobny, wielki i piękny dom, dał mi służbę i niewolników, wyposażył mnie wspaniale i wyznaczył mi utrzymanie i stałe dochody. Żyłem tedy w zupełnym spokoju, w radości i weselu i zapomniałem o wszystkich trudach, niedolach i niepowodzeniach, których dawniej doświadczyłem. I mówiłem sobie w duszy: „Gdy zechcę do mojego kraju pojechać, wezmę żonę ze sobą.” Cóż, kiedy każdemu z góry przeznaczony jest jego los, od którego nie ma ucieczki i nikt nigdy nie wie, co mu się przy godzi.

Kochałem swoją żonę i ona mnie wielką miłością darzyła, żyliśmy zgodnie, beztrosko i w wielkich rozkoszach. Działo się tak przez pewien czas, aż oto Allach zesłał śmierć na żonę mojego sąsiada i przyjaciela. Poszedłem do niego, aby go po stracie pocieszyć, i zastałem go w godnym pożałowania stanie, smutnego, z sercem i umysłem pełnym boleści. Pocieszałem go i tłumaczyłem: „Nie trap się i nie rozpaczaj tak po swojej żonie. Na pewno Allach obdarzy cię w zamian lepszą i będziesz wiódł z nią długie życie, jeśli Allach Najwyższy dozwoli.” Ale on wybuchnął na to wielkim płaczem i zawołał: „Przyjacielu, jakże mogę poślubić inną, kiedy pozostaje mi jeszcze zaledwie jeden dzień życia?!” Odpowiedziałem: „Bracie mój, bądź rozsądny i nie mów o śmierci. Przecież zdrów jesteś i nic ci złego nie grozi.” Wdowiec powiedział: „Przyjacielu, obyś długo żył, ale jutro mnie utracisz i nigdy więcej w życiu mnie nie zobaczysz.” Spytałem: „Jak to?”, a on mówił dalej: „W dniu, w którym moją żonę pochowają, i mnie z nią razem w grobie zamkną. W naszym kraju panuje bowiem obyczaj, że gdy kobieta zemrze, jej męża wraz z nią żywcem grzebią. A gdy mężczyznę śmierć zabierze, żonę z nim razem chowają po to, aby żadne z nich po odejściu towarzysza dalej nie mogło się cieszyć życiem.” 

Usłyszawszy to zawołałem: „Cóż to za zwyczaj straszliwy! Czy nikt się od niego nie może ocalić?” Gdyśmy tak rozmawiali, nadeszły z miasta tłumy ludzi, którzy podzielając jego żal nad stratą żony i nad nim samym, według zwyczaju oporządzili zwłoki, przynieśli trumnę i wynieśli w niej wreszcie zmarłą kobietę. Za nimi poszedł jej mąż. I wywiedli ich za miasto, poprowadzili w ustronne miejsce, do stóp góry, nad morze. Skoro tam przybyli, unieśli wielki głaz i ukazała się pod nim otchłań podobna do studni. Do owego niezwykle głębokiego dołu wrzucili zmarłą kobietę, po czym podprowadzili jej męża, przewiązali go sznurem wpół i spuścili na postronku w głąb studni wraz z wielkim dzbanem słodkiej wody i siedmioma plackami jęczmiennymi. On się tam na dole odwiązał od sznura, który tamci zaraz na górę wyciągnęli, otwór studzienny z powrotem wielkim głazem przywalili, a sami zwyczajnie odeszli w swoje strony, zostawiając w dole mego przyjaciela razem z jego zmarłą żoną. Rzekłem sobie wtedy w duszy: „Na Allacha, jego śmierć będzie dużo straszniejsza od śmierci jego żony.”

Potem udałem się do króla i zapytałem: „Panie mój, dlaczegóż to w waszym kraju żywego wraz ze zmarłym chowają?” Odrzekł: „Wiedz, że w naszym kraju panuje obyczaj, który każe pogrzebać żonę żywą, kiedy jej mąż umrze, i podobnie w wypadku śmierci niewiasty z nią razem żywcem jej męża chowamy. Dzieje się tak dlatego, że nie chcemy, by dwoje za życia złączonych śmierć miała rozdzielać. A zwyczaj ten przejęliśmy od naszych przodków.” Pytałem dalej: „O królu czasu, czy z takim jak ja cudzoziemcem postąpilibyście tak samo jak z tamtym człowiekiem, gdyby mu żona umarła?” Król odrzekł: „Tak, pochowalibyśmy cudzoziemca razem z jego zmarłą żoną i uczynilibyśmy to samo, co właśnie widziałeś.” Gdy usłyszałem te słowa, tak się o siebie zmartwiłem, że o mało żółć mi się nie rozlała, umysł mi się zmącił i strach mnie ogarnął na myśl, że moja żona może przede mną zemrzeć, a wtedy mnie żywego razem z nią pochowają. Wkrótce jednak pocieszyłem się, że może akurat ja przed nią zemrę, bo przecież nikt nigdy nie wie, komu wcześniej, a komu później przychodzi umierać. I zająłem się swoimi sprawami. Ale minęło niewiele czasu, gdy moja żona zasłabła, chorowała kilka dni i umarła.

Tłumy przychodziły mi współczuć, jej rodzina mnie pocieszała, nawet sam król przyszedł, aby według ich zwyczaju wyrazić mi swój żal z powodu jej śmierci. A potem przyszły kobiety umyć moją żonę, a gdy to uczyniły, przyodziały ją w najwspanialsze z jej szat i przybrały w kosztowności, naszyjniki i drogocenne kamienie. Potem ułożyli ją w trumnie, wynieśli i poszli pod górę, zdjęli głaz z otworu studni i wrzucili do niej zmarłą. Wreszcie podeszli do mnie wszyscy moi przyjaciele i rodzina mojej żony i poczęli się ze mną żegnać. A ja krzyczałem: „Jestem cudzoziemcem i nie obchodzą mnie wasze obyczaje!” Ale oni nie słuchali moich słów i nie zważali na moje wołania, tylko chwycili mnie, związali i przemocą – dodawszy siedem placków jęczmiennych i dzban słodkiej wody, tak jak kazał ich obyczaj – spuścili mnie do studni, która na kształt wielkiego dołu miała swe miejsce pod skałą. Potem krzyknęli do mnie: „Odwiąż się od sznura!”, a gdy nie chciałem tego zrobić, zrzucili na mnie sznur, otwór studni przywalili głazem, a sami zwyczajnie odeszli swoją drogą. A ja zobaczyłem na dnie studni wielką ilość zwłok, od których biła odrażająca woń. Wówczas jąłem sam siebie przeklinać w duszy za to, co zrobiłem, i rzekłem: „Zaiste, zasłużyłem sobie na wszystko to, co mnie spotyka i czego doświadczam!” 

I przestałem dzień od nocy odróżniać, i jadłem niewiele, nie tykając pożywienia do czasu, gdy już prawie zaczynałem z głodu omdlewać, i piłem dopiero, gdy dotkliwe pragnienie poczynało mi doskwierać. Bałem się bowiem, że mi się skończy zapas jedzenia i wody, i mówiłem: „Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym! Czemuż tak musiałem ucierpieć wskutek ożenku w tym mieście? Ilekroć sobie powiem, że uszedłem nieszczęściu, zaraz w inne, jeszcze gorsze tarapaty wpadam! Na Allacha, okropną śmiercią przyjdzie mi umierać! Bodajbym był utonął w morzu albo w górach zginął! Wszystko byłoby chyba lepsze od tego strasznego konania!” I tak się bezustannie oskarżałem w duchu, i sypiałem na ludzkich kościach, Allacha Najwyższego na pomoc przyzywałem i śmierci jak wyzwolenia pragnąłem, ale nie znajdowałem jej w mym ciężkim położeniu. I tak się ze mną działo, aż głód znów mi wnętrzności trawić począł i dokuczało pragnienie. Usiadłem więc, po omacku sięgnąłem po chleb i jadłem go po kawałeczku popijając wodą po kropli. Wreszcie jednak wstałem i powlokłem się wzdłuż ścian jaskini. Zobaczyłem wówczas, że daleko rozciąga się na boki, a wnętrze ma puste, lecz na ziemi leżą wszędzie niezliczone ilości zwłok i próchniejące kości z dawnych czasów. Z boku, w pewnym oddaleniu od świeższych zwłok, uczyniłem więc sobie legowisko i tam się położyłem. Moje zapasy żywności malały i w końcu zostało mi ich tak niewiele, że mogłem jeść zaledwie raz na dzień, albo i rzadziej, i raz dziennie tylko piłem, bojąc się, że zanim umrę, zabraknie mi tej wody i jadła, które mi dano. 

W takim trwałem położeniu aż do pewnego dnia. Siedziałem właśnie i rozmyślałem nad tym, co pocznę, gdy skończy mi się woda i zapas jedzenia, gdy wtem odsunięto głaz z wejścia do studni i padła na ziemię smuga światła. Zadałem sobie w duchu pytanie: „Co to może znaczyć?” I wtedy nad otworem studni stanęli ludzie i spuścili w głąb zwłoki mężczyzny, a z nimi razem żywą kobietę, która płakała i rozpaczała nad sobą. Za nią spuścili duży zapas żywności i wody. Patrzyłem na tę niewiastę, sam przez nią nie będąc widziany, a tamci ludzie na górze przywalili tymczasem głazem otwór jaskini i według zwyczaju poszli sobie swoją drogą. Wtedy wstałem, ująłem w dłoń piszczel po jakimś zmarłym człowieku i podszedłszy do kobiety, uderzyłem ją w sam środek głowy. Upadła na ziemię i straciła przytomność, a ja uderzyłem ją po raz drugi, a potem trzeci, aż wyzionęła ducha. I zabrałem jej chleb i wszystko, co z sobą miała, i ujrzałem na niej wiele ozdób, strojnych sukien, naszyjników, klejnotów i drogocennych kamieni. Zabrałem jej wodę i żywność i z powrotem spocząłem na miejscu, które sobie przysposobiłem do spania na skraju pieczary. Spożywałem to jadło po troszeczce, tyle tylko, aby z sił nie opaść, aby mi nie zabrakło pożywienia i abym nie umarł z głodu i pragnienia.

Tak oto przez dłuższy czas przebywałem w tej jaskini i za każdym razem, gdy kogoś chowano, zabijałem tego, kogo spuszczano ze zmarłym, zabierałem mu jedzenie i wodę, aby siebie przy życiu utrzymać. Aż pewnego dnia wyrwał mnie ze snu, w którym trwałem pogrążony, jakiś szelest zakłócający ciszę na skraju jaskini. Pomyślałem: „Co to może być?”, wstałem i poszedłem w tamtą stronę, ująwszy w dłoń ludzką kość. Jakaś istota czując, że się zbliżam, umknęła przede mną i znikła – a było to dzikie zwierzę. Podążyłem za nim w głąb jaskini i wtedy zobaczyłem światełko podobne do gwiazdy, raz się pojawiające, raz gasnące. Ujrzawszy je skierowałem ku niemu swe kroki i w miarę jak się doń przybliżałem, światło stawało się jaśniejsze i większe. Doszedłem do przekonania, że musi tam być jakaś szczelina w skale prowadząca z jaskini na otwartą przestrzeń. Mówiłem sobie w duszy: „Bez wątpienia jest tu jakieś przejście. Może to być drugi otwór podobny do tego, przez który mnie tu spuszczono, albo też jest to zwykłe pęknięcie w skale.” Chwilę się nad tym zastanawiałem, a potem znów ruszyłem ku temu światłu. I rzeczywiście, był to otwór wygrzebany w stoku góry przez dzikie zwierzęta, które tędy dostawały się do wnętrza jaskini, pożerały ciała zmarłych i nasycone wychodziły tą samą drogą. Gdy to spostrzegłem, odzyskałem spokój, dusza uciszyła się we mnie, serce mi ozdrawiało, uwierzyłem, że życie może istnieć po śmierci, i czułem się tak, jak bym śnił. 

Potem nie bez trudu przecisnąłem się przez tę szczelinę i oto znalazłem się na brzegu słonego morza, u stóp olbrzymiej góry, która wrzynała się między dwa morza i od wyspy i miasta je odgradzała, tak że nikt nie był w stanie do niej dotrzeć. Sławiłem przeto Allacha Najwyższego, dziękowałem Mu i cieszyłem się wielką radością, a serce moje odzyskiwało siły. Później wróciłem przez tę szczelinę z powrotem do jaskini i wyniosłem z niej wszystką wodę i żywność, jaką sobie zaoszczędziłem. Wziąłem też nieco odzienia ze zmarłych i wdziałem je na to, co już na sobie miałem, zebrałem też ze zwłok wiele rozmaitych naszyjników, klejnotów, sznurów pereł, a także ozdób srebrnych i złotych, wysadzanych najprzeróżniejszymi klejnotami i drogocennymi kamieniami. Zawinąłem to wszystko w szaty zmarłych i przez ową szczelinę wyniosłem moją zdobycz na tyły owej góry, i tam już pozostałem na morskim brzegu. Ale każdego dnia wchodziłem do jaskini, by każdemu żywcem pogrzebanemu odebrać żywność i wodę, po czym wychodziłem z niej. Zabijałem tych ludzi bez względu na to, czy był to mąż, czy niewiasta, po czym wychodziłem z powrotem przez szczelinę. W ten sposób żyłem przez czas jakiś. Powynosiłem z jaskini wszystko, co w niej znalazłem spośród kosztowności i wszelkich innych cennych rzeczy, i tak pewien czas na brzegu morza przepędziłem. 

Pewnego dnia, gdy rozmyślając nad swymi sprawami siedziałem na brzegu, ujrzałem nagle statek płynący środkiem spienionego morza, wśród fal bijących jedna o drugą. Chwyciłem wtedy do ręki białą suknię należącą do odzieży zmarłych, przymocowałem ją do kija i biegając po brzegu począłem nią dawać znaki tym, co płynęli na statku. Zwróciłem wreszcie na siebie ich uwagę i spostrzegli mnie, gdy tak stałem na skale. Podpłynęli bliżej, a kiedy posłyszeli moje wołanie, posłali do mnie łódź, w której siedziało kilku ludzi ze statku. A ci zbliżywszy się, zapytali: „Kim jesteś, skąd się tu wziąłeś i jak się dostałeś na tę górę? Nigdy w życiu nie widzieliśmy nikogo, kto by na nią wyszedł.” Odpowiedziałem: „Jestem kupcem. Statek, na którym płynąłem, zatonął, ja zaś z częścią moich rzeczy wlazłem na deskę i dzięki pomocy Allacha, jak też wskutek mych wysiłków i zmyślności mogłem po przebyciu licznych trudów wydostać się tutaj razem z moim dobytkiem.” I zabrali mnie wioślarze do swojej łodzi, i powieźli mnie z tym wszystkim, co wyniosłem z jaskini i poowijałem w odzież i całuny. Skoro podpłynęli do statku, wciągnęli mnie i moje rzeczy na pokład i zaprowadzili mnie przed kapitana. Ten zapytał: „Człowieku, jakim cudem znalazłeś się w tym miejscu, u stóp tej ogromnej góry, za którą jest wielkie miasto? Całe życie pływam po tym morzu i mijam tę górę, a nie zdarzyło mi się nikogo na niej widzieć prócz dzikich zwierząt i ptaków.” 

Na to odpowiedziałem: „Jestem kupcem. Płynąłem na wielkim statku, który rozbił się, a wszystkie moje rzeczy, tkaniny i ubrania wpadły wraz ze mną do wody. To, co widzisz, zdołałem wyciągnąć na wielką deskę okrętową, a że los i przeznaczenie mi sprzyjały, więc wydostałem się na tę skałę i czekałem w nadziei, że ktoś będzie tędy przepływał i zabierze mnie z sobą.” Nie wspomniałem mu o tym, co mi się przytrafiło w mieście, a potem w jaskini, gdyż bałem się, że na statku może być ktoś z tego miasta. Potem wybrałem dla kapitana statku trochę z moich bogactw i powiedziałem: „Panie mój, sprawiłeś, że uszedłem z tej skały z życiem, przyjmij przeto ten dar jako zapłatę za dobry uczynek, który mi wyświadczyłeś.” Ale kapitan nie przyjął ode mnie tego podarunku, tylko rzekł: „Od nikogo nigdy żadnej zapłaty nie bierzemy, chociaż zawsze, widząc rozbitka na wyspie czy na brzegu morza, zabieramy go z sobą, karmimy i pić mu dajemy, a jeśli jest nagi, odziewamy go. Później zaś, kiedy już przybywamy do jakiejś bezpiecznej przystani, dajemy mu coś z naszego własnego dobytku, postępujemy z nim wspaniałomyślnie i wielkodusznie na chwałę Allacha Najwyższego.” Wysłuchałem słów kapitana i modliłem się o długi żywot dla niego.

I płynęliśmy bez ustanku z wyspy na wyspę i z morza na morze, a we mnie rosła nadzieja, że już nareszcie jestem wolny od wszelkich niebezpieczeństw, i radowałem się myślą, że ocaliłem życie. Ilekroć jednak wspomniałem swój pobyt ze zmarłą żoną w jaskini, opuszczały mnie zmysły. I tak dzięki wszechmocy Allacha bezpiecznie dotarliśmy do miasta Basry. Tam zszedłem na ląd i zabawiłem kilka dni, a potem wróciłem do miasta Bagdadu. Odnalazłem swoją dzielnicę, wszedłem do mego domu i powitałem rodzinę i przyjaciół. Pytałem, jak się im wiedzie, a oni cieszyli się mną i winszowali mi ocalenia. Wszystko, co w tej podróży zdobyłem, złożyłem w magazynach, a potem rozdawałem jałmużnę, obdarowywałem i odziewałem sieroty i wdowy, i byłem szczęśliwy i zadowolony. I znów, jak to było w moim zwyczaju, chodziłem w gości, bawiłem się i biesiadowałem z mymi towarzyszami i przyjaciółmi. Tyle jest najosobliwszych przygód mej czwartej podróży. A teraz, bracie mój, Sindbadzie, wieczerzaj u mnie i jak dotąd czyniłeś, przyjmij ode mnie podarunek. Jutro zaś, gdy znowu do mnie przybędziesz, opowiem ci, co mi się przydarzyło i co przeżyłem w czasie mej piątej podróży, była ona bowiem zaiste jeszcze dziwniejsza i cudowniejsza niż te, które ją poprzedziły.

To rzekłszy Sindbad Żeglarz rozkazał dać Sindbadowi Tragarzowi sto miskali złota, a potem polecił, aby rozpostarto obrusy. Po wieczerzy wszyscy jak zwykle rozeszli się w swoje strony w zdumieniu najwyższym, bo rzeczywiście każda opowieść była dziwniejsza od tej, co ją poprzedzała. Sindbad Tragarz powrócił do swego domu i przepędził noc w radości, zadowoleniu i podziwie. A kiedy świt zajaśniał swym blaskiem i światło poranka rozbłysło, Sindbad Tragarz podniósł się i odprawił poranne modły, po czym wyszedł i udał się do Sindbada Żeglarza. Gdy stanął przed nim, pozdrowił go, życząc mu dobrego ranka, a Sindbad Żeglarz powitał swego gościa i prosił, by przy nim usiadł. Wkrótce też zeszli się wszyscy inni biesiadnicy i podano do stołu, jedli więc, pili i weselili się, zajęci w krąg rozmową, a potem Sindbad Żeglarz począł opowiadać... Cdn... Piąte opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży piątej...

Zapraszamy na sufickie warsztaty, śpiewy, tańce i modlitwy


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: sufi-chishty.blogspot.com


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz