niedziela, 31 lipca 2016

Pierwsze opowiadanie Sindbada Żeglarza

Księga 1001 Nocy

Pierwsze opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży pierwszej

















Wiedzcie, o szlachetni panowie, że ojciec mój był jednym z najzamożniejszych kupców, miał wiele pieniędzy i znaczny majątek. Zmarł on, gdy byłem małym chłopcem, pozostawiając mi w spadku pieniądze, kosztowności i wiejską posiadłość. Gdy podrosłem, na wszystkim tym położyłem swą rękę. Jadałem wykwintne potrawy, piłem wyszukane trunki, nie stroniłem od towarzystwa młodzieży i strojąc się w piękne szaty, zabawiałem się wraz z mymi przyjaciółmi i towarzyszami. Zdawało mi się, że będzie to trwało wiecznie i wyjdzie mi na dobre. Żyłem tak beztrosko przez pewien czas, a gdy mi wreszcie rozum wrócił i opamiętałem się, spostrzegłem, że majątek mój skurczył się, a tym samym położenie moje całkiem się odmieniło. Roztrwoniłem bowiem wszystko i gdy zdałem sobie z tego sprawę, ogarnęły mnie zgroza i przerażenie i wspominałem zdanie, które mi kiedyś ojciec powiedział.

Była to przypowieść pana naszego Sulejmana, syna Dauda – pokój im obu – a przypowieść ta mówi: Trzy rzeczy lepsze są od trzech innych: dzień śmierci od dnia narodzin, pies żywy od martwego lwa i grób od ubóstwa. Zebrałem tedy, co mi jeszcze pozostało z domowych sprzętów i szat, i sprzedałem to wszystko. Później sprzedałem również dom razem ze wszystkim, co jeszcze posiadałem, i zebrałem w ten sposób trzy tysiące dirhemów. Wtedy powstał w mej głowie pomysł, aby się udać w podróż do obcych krajów i ludów, i przypomniałem sobie wiersz pewnego poety, który mówił:

Kto swego trudu nie szczędzi, ten celu dopiąć jest mocen,
Kto pragnie wznieść się wysoko, ten czuwa we dnie i w noce,
Kto pereł szuka, ten w morską musi pogrążyć się wodę,
A los mu za to fortunę i sławę daje w nagrodę.
Ale kto chciałby zwyciężać, nie idąc w znoje i trudy,
Ten jeno życie utraci, nic nie znalazłszy krom złudy.

Powziąłem więc postanowienie i poszedłem kupować różne towary, sprzęty i wszystko, co jest konieczne do drogi. Najbardziej odpowiadała mi podróż morzem, przeto wsiadłem na statek i wraz z gromadą innych kupców popłynąłem ku Basrze. Potem wiele dni i nocy spędziliśmy na morzu, mijając wyspę za wyspą, płynąc z morza na morze i od lądu do lądu, a w każdym miejscu, gdzieśmy się zatrzymywali, sprzedawaliśmy i kupowaliśmy, wymieniając nasze towary na inne. Tak podróżując ujrzeliśmy pewnego razu wyspę podobną do rajskiego ogrodu. Kapitan skierował nasz statek do brzegu, zarzucił kotwicę i spuścił pomost. Wszyscy zeszli na ląd, poczęli przygotowywać ogniska i rozniecać ogień. Jedni zajęli się gotowaniem, inni przystąpili do prania, a jeszcze inni zażywali przechadzki. Ja byłem wśród tych, co brzegi wyspy zwiedzali. 

Gdy tak podróżni spędzali czas zajęci jedzeniem, piciem, zabawą i rozrywkami, kapitan stanął nagle przy burcie i wielkim głosem zakrzyknął: „O beztroscy podróżni, ratujcie się, spieszcie co tchu i wchodźcie na pokład! Nie zwlekajcie, zostawcie wasze rzeczy, a uchodźcie z życiem, dusze wasze ratując przed zagładą! Oto bowiem wyspa, na której się znajdujecie, nie jest wcale prawdziwą wyspą, ale ogromną rybą, która stoi na środku morza od tak dawna, że zdążył ją pokryć piasek i drzewa na niej wyrosły. Ale w chwili, gdy roznieciliście na niej ogniska, ryba poczuła gorąco, drgnęła i teraz oto razem z wami pogrąża się w wodzie. Potoniecie wszyscy, ratujcie więc dusze wasze przed zgubą.”

Podróżni, usłyszawszy słowa kapitana, porzucili swe towary i rzeczy, kociołki i ogniska i spiesznie poczęli cisnąć się na statek. Jedni zdążyli wejść na pokład, ale byli i tacy, którym to się nie udało. Tymczasem wyspa zadrżała i wraz ze wszystkim, co na niej było, pogrążyła się w odmęty, a szumiące morze przykryło ją spienionymi falami. Ja należałem do tych, co pozostali na wyspie, i zalało mnie morze wraz z gromadą innych, którzy wnet utonęli. Wszelako Allach Najwyższy uratował mnie i wybawił z topieli, darowując mi wielki ceber drewniany, jeden z tych, w których moi współtowarzysze prali. Chwyciłem go obiema rękami i usiadłem w nim, ciesząc się w duszy z tego, ze żyję. Uderzałem w wodę obiema nogami, naśladując nimi ruchy wioseł, lecz fale igrały ze mną, raz w lewo, raz w prawo mnie rzucając.

Tymczasem kapitan rozwinął już żagle i odpłynął z tymi, którzy zdążyli wsiąść na statek, nie oglądając się na tych, którzy tonęli. Patrzyłem na statek, dopóki nie zniknął mi sprzed oczu, i pomyślałem, że oto nadszedł mój kres. W tym położeniu zastała mnie noc i tak przetrwałem ją całą, a potem następny dzień, aż w końcu fale i wiatr okazały mi swą łaskawość i zaniosły mnie ku brzegom wysokiej wyspy, porosłej drzewami, których gałęzie zwisały nisko nad powierzchnią morza. Chwyciłem gałąź jednego z wysokich drzew i uczepiłem się jej, a bliski już byłem zguby – po czym wspiąłem się po niej i w ten sposób mogłem wreszcie wdrapać się na wyspę. Na obu stopach miałem obrzmienia i ślady ukąszeń ryb, których przedtem nawet nie zauważyłem, pogrążony w strachu, smutku i rozpaczy. Padłem na ziemię wyspy jak martwy, straciłem przytomność i padłem bez zmysłów. Tak trwałem aż do następnego dnia. 

Gdy się nazajutrz ocknąłem, słońce stało już nade mną wysoko. Nogi mając popuchnięte, w opłakanym stanie, począłem posuwać się przed siebie, to pełznąc, to znów sunąc na grzbiecie. Na wyspie były źródła ze słodką wodą i dużo różnych owoców, więc żywiłem się nimi. Tak minęło wiele dni i nocy, aż powoli dusza we mnie poczęła ożywać, siły mi wracały, ruchy stały się pewniejsze i mogłem pozbierać myśli. Zacząłem wędrować po brzegach wyspy i spomiędzy drzew spoglądałem na to, co stworzył Allach Najwyższy. Aż pewnego dnia dostrzegłem podczas jednego z takich spacerów jakąś postać w oddali. Pomyślałem, że jest to dzikie zwierzę albo jakiś morski stwór. Ruszyłem w jego kierunku i bacznie mu się bez przerwy przyglądałem. A był to ogromny koń, uwiązany na skraju wyspy, nad brzegiem morza. Gdy znalazłem się blisko, zarżał na mój widok wielkim głosem.

Przeraziłem się, ale nie chciałem zawracać. Wtem spod ziemi wyszedł jakiś człowiek, przywołał mnie do siebie i zapytał: „Kim jesteś, skąd przybywasz i w jakim celu przyszedłeś w to miejsce?” Odrzekłem: „Panie mój, jestem cudoziemcem. Płynąłem na pewnym statku, a potem z paru innymi podróżnikami tonąłem w morzu, lecz Allach podarował mi drewniany ceber, a ja wsiadłem doń i płynąłem w nim, aż fale wyniosły mnie na tę wyspę. Wysłuchawszy, co rzekłem, człowiek ów chwycił mnie za rękę i powiedział: „Chodź ze mną.” Usłuchałem go, a on zaprowadził mnie do wielkiej podziemnej komnaty, posadził mnie na środku, po czym przyniósł mi różne potrawy do jedzenia. Byłem głodny, więc jadłem tak długo, aż się nasyciłem. Potem człowiek ów począł mnie wypytywać, jak się teraz czuję i co mnie spotkało, więc opowiedziałem mu dokładnie o wszystkich moich przygodach od początku do końca.

Opowieść moja wprawiła go w zdumienie, a ja skończywszy ją, rzekłem: „Na Allacha – oby On cię nie opuszczał, o panie mój – nie miej mi za złe, ale skoro ja już opowiedziałem ci o moich losach i o tym, co mi się przytrafiło, chciałbym się teraz dowiedzieć, dlaczego siedzisz tu, w tej podziemnej komnacie, i dlaczego tę klacz uwiązałeś nad brzegiem morza?” Na to on mi odpowiedział: „Wiedz, że należę do grupy ludzi, którzy przebywają rozproszeni na tej wyspie, u jej brzegów. Jesteśmy koniuchami króla Mahradżana i pod naszą opieką pozostają wszystkie konie, które ten król posiada. Każdego miesiąca, kiedy nów się pokaże, przychodzimy tu z klaczami, co rano uwiązujemy je na brzegu wyspy, a sami chowamy się w tej komnacie pod ziemią tak, aby nikt nas dojrzeć nie mógł. Wtedy zwabione zapachem klaczy pojawiają się ogiery spośród morskich koni, wychodzą na ląd i rozglądają się wokoło, a nie widząc nikogo, pokrywają klacze i zaspokajają z nimi swe żądze. Potem zeskakują z nich i chcą je z sobą uprowadzić, ale one będąc na uwięzi, nie mogą podążyć za nimi. 

Ogiery krzyczą na klacze, trącają je łbami, wierzgają i rżą przeraźliwie. A gdy tylko my usłyszymy rżenie, wychodzimy wrzeszcząc i ogiery przestraszone powracają do morza, brzemienne klacze zaś pozostają u nas i rodzą potem źrebaki lub małe kłaczki, wartości całego skarbu złota. A podobnych nie ma na całej powierzchni ziemi. Teraz właśnie jest pora, gdy mają się pojawić ogiery, a jeśli Allach zechce, zabiorę cię potem z sobą do króla Mahradżana i pokażę ci nasz kraj. A wiedz, że gdybyś nas tu nie spotkał i nie przyłączył się do nas, nikogo innego nie znalazłbyś w tym miejscu i zginąłbyś marnie, a nikt by się o tobie nie dowiedział. Ja postaram się jednak, abyś żył i abyś kiedyś mógł do swojej ziemi rodzinnej powrócić.”

Zwróciłem się więc do Allacha o błogosławieństwo dla niego i dziękowałem mu za jego dobroć i życzliwość. A gdy my byliśmy pochłonięci rozmową, z morza wynurzył się ogier, zarżał donośnie i zaraz pokrył klacz. A skoro już uczynił z nią, co zamierzał, zeskoczył z niej i chciał ją z sobą uprowadzić. Wierzgał i rżał na nią, a wtedy koniuch ujął w dłonie miecz i tarczę i wybiegłszy z komnaty, począł nawoływać swych towarzyszy słowami: „Wychodźcie, dalej na ogiera!” I walił mieczem w tarczę, aż nadbiegła cała wrzeszcząca gromada z włóczniami. Ogier wystraszył się i uciekł przed nimi, swoim zwyczajem wskakując do morza i niczym bawół błotny zanurzył się pod wodą. Wówczas mój towarzysz usiadł na chwilę, aby odpocząć, lecz wnet nadeszli jego towarzysze, a każdy z nich wiódł z sobą klacz. 

Gdy mnie zauważyli, zapytali, kim jestem, a ja opowiedziałem im wszystko, tak jak już przedtem opowiedziałem tamtemu. Później koniuszowie podeszli do mnie bliżej, rozpostarli obrus i zasiedli do jadła, zapraszając mnie, więc jadłem z nimi. A gdy się pożywili, wstali, dosiedli koni i zabrali mnie z sobą, pozwoliwszy mi dosiąść jednego z rumaków. Ruszyliśmy w drogę i jechaliśmy przed siebie bez przerwy, aż wreszcie przybyliśmy do miasta króla Mahradżana. Moi towarzysze podróży pospieszyli do króla i opowiedzieli mu o moich przygodach, po czym król wezwał mnie do siebie. Zaprowadzono mnie tedy przed królewskie oblicze, ja pozdrowiłem króla, a on oddał mi pozdrowienie i witając mnie życzliwie, począł wypytywać mnie o moje sprawy. Opowiedziałem mu wszystko, co mi się zdarzyło, mówiłem o każdej przygodzie od początku do końca, a król był zdumiony słysząc to wszystko. Rzekł: „Synu mój, na Allacha, ocalenie twoje było niezwykłe. Pisane ci jest zapewne długie życie, gdyż inaczej nie udałoby ci się uniknąć nieszczęścia. Chwała Allachowi za twe ocalenie!” 

Potem król okazał mi wielkie względy i przychylność pozwalając mi usiąść przy sobie, i gawędził ze mną jak życzliwy przyjaciel. A potem powierzył mi urząd zarządzającego morskim portem, gdzie miałem spisywać wszystkie przybijające do lądu statki. Tak więc pozostałem tam i wypełniałem moje obowiązki, król zaś był łaskaw dla mnie i obdarowywał mnie przy każdej nadarzającej się sposobności. Dostałem od niego piękne, wspaniałe szaty i stałem się jednym z najwyższych jego urzędników, czuwających nad sprawami ludzi. I długi czas pełniłem tę służbę, lecz ilekroć znalazłem się na brzegu morza, rozpytywałem podróżnych, kupców i żeglarzy o miasto Bagdad. Myślałem, że ktoś będzie mógł udzielić mi jakichś wiadomości, a wtedy może z nim razem pojechałbym do tego miasta i wróciłbym do rodzinnego kraju. Nikt jednak nic o Bagdadzie nie słyszał ani też nie znał takiego żeglarza, który by się do Bagdadu wybierał. 

Przygnębiło mnie to i pogrążyłem się w smutku z powodu tak długotrwałego oddalenia od mej ojczyzny. Zmartwienie to nie opuszczało mnie przez długi czas, aż pewnego dnia zaszedłem do króla Mahradżana i zastałem u niego gromadę Hindusów. Pozdrowiłem ich, a oni oddali mi pozdrowienie i po słowach powitania poczęli mnie rozpytywać o mój kraj, ja zaś spytałem o ich ojczyznę. Hindusi powiedzieli mi, że należą do rozmaitych kast, że jedni z nich należą do najszlachetniejszej kasty zwanej Szakirija i nie zadają nikomu gwałtu ani nieprawości żadnej nie wyrządzają. Inni, zwani braminami, nie piją wina, a mimo to są szczęśliwi, weselą się i pędzą życie wśród śpiewu i rozrywek, mają wielbłądy, konie i bydło. Od nich dowiedziałem się, że naród hinduski dzieli się na siedemdziesiąt dwie kasty i zdumiało mnie to wielce. A w państwie króla Mahradżana oglądałem jeszcze pewną wyspę, należącą do wysp archipelagu, zwaną Kabil, na której przez całą noc słychać bicie w bębny i tamburyny. Wyspiarze i podróżni opowiadali jednak, że żyją tam ludzie poważni i rozumni. Widziałem też w owym morzu rybę, której długość wynosiła dwieście łokci, widziałem też inną o pysku podobnym do sowiego. I widziałem w czasie tej podróży rozliczne cuda i różne dziwy, ale gdybym o nich wszystkich chciał wam opowiadać, opowieść moja byłaby nazbyt długa.

Tak więc oglądałem te wyspy i wszystko, co się na nich znajdowało, aż pewnego dnia, gdy wedle swojego zwyczaju stałem na morskim brzegu, dzierżąc w dłoni laskę, nadpłynął wielki statek wiozący licznych kupców. Wpłynąwszy do portu naszego miasta, kapitan opuścił żagle, zarzucił kotwicę przy brzegu i przerzucił pomost, a załoga poczęła wynosić wszystko, co było na statku. Pracowali powoli przy wyładunku, a ja stałem przy tym spisując towary. Na koniec spytałem kapitana: „Czy nic więcej nie zostało na twoim statku?” Odrzekł: „Panie mój, są jeszcze u mnie na statku towary, ale właściciel ich utonął w pobliżu jednej z wysp, gdy my już wypłynęliśmy na morze. Jego towary pozostały u nas i przechowywaliśmy je z myślą, aby je sprzedać, biorąc na ich cenę pokwitowanie, a potem chcieliśmy doręczyć pieniądze jego rodzinie w Bagdadzie, Przybytku Pokoju.” 

Wtedy zapytałem kapitana: „Jak zwał się ten człowiek, właściciel towarów?” Odparł: „Sindbad Żeglarz miał na imię ten podróżny, który utonął nam w morzu.” Słuchając tych słów przyjrzałem się kapitanowi bacznie, a gdy poznałem go, zawołałem wielkim głosem te słowa: „Wiedz, kapitanie, że to ja jestem właścicielem towarów, o których wspomniałeś. Ja jestem Sindbad Żeglarz, ten sam, co zszedł wówczas razem z całą gromadą kupców na wyspę, która była ogromną rybą. A gdy
owa ryba drgnęła, ty zaś krzyknąłeś do nas, ocalał ten tylko, kto zdołał dostać się na statek. Reszta natomiast utonęła w morzu, a ja byłem wśród tych, których pochłonęło morze. Lecz Allach Najwyższy ocalił mnie i uratował przed utonięciem darowując mi wielki drewniany ceber, jeden z tych, w których podróżni prali swą odzież. Wlazłem do niego i wiosłowałem nogami, a że fale i wiatr były mi przychylne, dopłynąłem do tej oto wyspy. 

Znalazłszy się na niej, znowu doświadczyłem pomocy Allacha i przystałem do koniuchów króla Mahradżana. Oni to zabrali mnie z sobą do tego miasta i przyprowadzili przed swego króla. Gdym mu swe dzieje opowiedział, król obsypał mnie dobrodziejstwami i mianował swym zarządcą portu tego miasta. Starałem się być pożyteczny w owej służbie i pozyskałem sobie zaufanie króla.Tak więc towary, które masz pod pokładem, są moimi towarami i mój dobytek stanowią. Kapitan zakrzyknął na to: „Nie ma potęgi ni siły poza Allachem Wielkim i Mocnym. Nie można mieć o niczym pewności ani nikomu zaufać!” Zapytałem: „Dlaczegóż to kapitanie? Przecież słyszałeś, com ci o mych przygodach mówił!” Kapitan odrzekł: „Słyszałeś, jak mówiłem, że są u mnie towary, których właściciel utonął, i teraz chcesz je sobie bezprawnie przywłaszczyć, a tego nie wolno ci czynić! Widzieliśmy przecież, jak człowiek ten utonął.

Było z nim razem wielu innych podróżnych i żaden z nich się nie uratował. Jakże więc śmiesz podawać się za właściciela tych towarów?” Rzekłem: „Kapitanie, wysłuchaj moich słów, a gdy pojmiesz ich treść, łatwo z nich poznasz moją prawdomówność, zaiste bowiem kłamstwo zdradza obłudników.” Potem opowiedziałem mu wszystko, co przy godziło mi się od chwili, gdy wraz z nim wyruszyłem z Bagdadu, aż do przybycia na ową wyspę, która będąc rybą, zanurzyła się z nami do morza. Przypomniałem mu również pewne sprawy, które zaszły tylko między nami dwoma. Wtedy kapitan i kupcy przekonali się, że mówię prawdę, poznali mnie i wszyscy radowali się mym ocaleniem mówiąc: „Na Allacha, nie przypuszczaliśmy, żeś uniknąć zguby potrafił, a oto Allach podarował ci nowe życie!” Potem zwrócili mi towary, na których znalazłem wypisane moje imię, a nic spośród nich nie brakowało. Rozpakowałem je i wydobyłem przedmioty najcenniejsze, o wielkiej wartości, po czym poniosłem je wraz z kilkoma ludźmi z załogi statku do króla Mahradżana, aby mu te kosztowności złożyć w podarunku. I powiedziałem mu, że statek, który właśnie przypłynął, jest tym samym, na którym ja podróżowałem, powiadomiłem go też, że moje towary przybyły tu w całości i nienaruszone, a dary, które przynoszę, stanowią ich część.

Król zdziwił się tą sprawą niesłychanie, a zarazem przekonał się, że wszystko, co mu kiedyś opowiadałem, było prawdą. I pokochał mnie miłością jeszcze większą niż dotychczas, obsypał mnie zaszczytami i w zamian za moje dary ofiarował mi wiele rozmaitych upominków. Ja zaś sprzedałem wszystkie moje towary z bardzo wielkim zyskiem i zakupiłem
w owym mieście mnogość innych towarów i rozmaitych rzeczy. A kiedy kupcy, którzy tu przypłynęli na owym statku, poczęli gotować się do odjazdu, załadowałem i ja na statek wszystko, com miał, i udałem się do króla. Podziękowałem mu za jego łaskawość i dobrodziejstwa i poprosiłem, aby mi pozwolił wrócić do mego kraju i do moich ziomków. Pożegnał mnie tedy król Mahradżan i obdarował mnie na drogę licznymi cennymi przedmiotami, które w tym mieście wyrabiano. Potem rozstałem się z królem, wsiadłem na statek i z woli Allacha Najwyższego rozpoczęliśmy podróż, a szczęście nam dopisywało i losy nam były łaskawe.

Tak płynęliśmy bez ustanku dniami i nocami, aż pomyślnie przybiliśmy do miasta Basry i wysiedliśmy na ląd. Nie zabawiliśmy tam wszakże długo, ja radowałem się tym, żem szczęśliwie w rodzinne strony wrócił, i wkrótce potem udałem się do Bagdadu, Przybytku Pokoju. Miałem ze sobą wielką ilość juków z towarami i innymi przedmiotami, a wszystko to posiadało dużą wartość. Gdy przybyłem do mojej dzielnicy i wszedłem do mojego domu, cała rodzina zebrała się, by mnie powitać. Potem zacząłem kupować rzezańców, służących, mameluków, nałożnice i niewolników, aż wielką liczbę ich miałem w posiadaniu. Nabyłem też domów, placów i wiejskich posiadłości więcej nawet, niż ich przedtem miałem. I odwiedzałem przyjaciół, i weseliłem się z mymi towarzyszami jeszcze bardziej, niż to dawniej bywało. Zapomniałem o wszystkich trudach, jakich doznałem na obczyźnie, a także o udrękach i niebezpieczeństwach, jakich doświadczyłem w podróży, i oddałem się przyjemnościom i rozkoszom płynącym z doskonałego jadła i wybornych trunków, i długo w takim stanie trwałem. Takie były przypadki pierwszej mojej podróży. Jutro, jeśli Allach Najwyższy pozwoli, dam wam usłyszeć drugie spośród siedmiu opowiadań o moich morskich podróżach.

Potem Sindbad Morski ugościł u siebie Sindbada Lądowego, kazał mu dać sto miskali złota i rzekł: „Sprawiłeś mi przyjemność swoim towarzystwem.” Tragarz podziękował wówczas, zabrał dary i ruszył w swoją drogę, rozmyślając nad tym, co mu się przydarzyło, i nad tym, co spotyka innych ludzi, i dziwował się wielce. A gdy nastał ranek, udał się do domu Sindbada Żeglarza i wszedł do środka. Gospodarz przyjął go z szacunkiem i ugościł wspaniale, usadowiwszy przy sobie. Potem przybyła reszta jego przyjaciół, podano potrawy i napoje i w ten sposób przyjemnie i radośnie czas im płynął, aż Sindbad Żeglarz tymi słowy o swych przygodach mówić począł: Drugie opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży drugiej... cdn.
Zapraszamy na sufickie warsztaty, śpiewy, tańce i modlitwy


© Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone przez: sufi-chishty.blogspot.com


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz